Geoblog.pl    Pawela    Podróże    2012 - Wietnam II, czyli "same same but different"    Cu Chi Tunnels (half day)
Zwiń mapę
2012
13
maj

Cu Chi Tunnels (half day)

 
Wietnam
Wietnam, Củ Chi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11363 km
 
Dzisiaj śpię dłużej. Z Ann Nguyen jestem umówiony dopiero na dziesiątą przed południem. Obiecała zabrać mnie do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a potem spacer po mieście, z wizytą w Muzeum Wojny Wietnamskiej, oraz na koniec odwiedzimy kopię paryskiej katedry Notre Dame. Pomimo, że poprzednim razem odwiedzając Sajgon, byłem już w niektórych wspomnianych miejscach, to ponownie się tam wybiorę ze względu na Ann, która swoimi oczami inaczej widzi miasto i jego historię, a bardzo jestem ciekaw jej spojrzenia. No i Piotr z Agnieszką też na tym bardzo skorzystają. Na pierwszy ogień zwiedzania idzie znajdujące się najbliżej nas Muzeum Sztuki Współczesnej. Zaopatrzeni w aparaty fotograficzne i obowiązkową wodę ruszamy na zwiedzanie. Faktycznie muzeum położone jest dosłownie pięć minut spacerem od naszego hotelu. W kolonialnym czteropiętrowym budynku, z kilkoma dodatkowymi skrzydłami zgromadzono obiekty muzealne, które mają jak nazwa muzeum wskazuje, pokazywać sztukę współczesną. Naszym wielkim zaskoczeniem jest to, że głównymi "skarbami", które zwiedzamy zaraz u wejścia do muzeum są zbiory grafiki i rysunku sowieckiego z lat powojennych. Rysunki te, przedstawiają w zdecydowanej większości radzieckich wojennych bohaterów, a autorami tych "dzieł" jest np. Boris Siemionovich Illiukin. Znajduję też rysunki, na których Illiukin sportretował Ałłę Pugaczową, Borisa Polewoja, Ivana Pawłowa, Lwa Tołstoja, no i oczywiście Lenina. Pierwsze piętro to wystawa prac na płótnie i rzeźby. Część prac, które oglądamy, nawiązuje do ciężkiej pracy wietnamskich wieśniaków na roli, robotników w fabrykach, gloryfikacji partii, jest nawet trochę martwej natury i codziennego prostego życia. Generalnie jednak dominuje i kują w oczy prace o treści socrealizmu. Dalej, w jednym ze skrzydeł muzeum znajdujemy prace, zarówno obrazy jak i rzeźby poświęcone pamięci Wojny Wietnamskiej. Rozczarowani opuszczamy muzeum. Spodziewaliśmy się zdecydowanie czegoś innego niż to, co zobaczyliśmy. Ale z drugiej strony, czego można się było spodziewać w komunistycznym państwie?
Idziemy teraz coś przekąsić i napić się. Znajdujemy centrum handlowe i zasiadamy w jednej z kawiarenek. Wreszcie trochę ochłody w klimatyzowanym pomieszczeniu. Dzisiaj jest wyjątkowo gorąco i duszno. Zamawiamy lody i oczywiście gorącą kawę z mlekiem. W trakcie rozmowy Ann proponuje abyśmy zmodyfikowali trasę dzisiejszej wycieczki i kierowali się teraz w kierunku kościoła - repliki Katedry Notre Dame, oraz francuskiej poczty. Godzinny odpoczynek szybko minął i idziemy dalej. Uważnie przyglądam się życiu na ulicach miasta. Mijam ulicznego fryzjera, gdzie klient siedzi na krześle przed drzewem, na którym powieszone jest lusterko i fryzjerskie przybory. Widzę też manikiurzystkę przykucniętą przed starszą panią w dużym słomianym kapeluszu. Pani siedzi na czerwonym krześle. Oba kolana ma zajęte. Na prawym kolanie dłoń oparta jest na zielonej torebce i właścicielka "zakładu" dłubie jej przy palcach, lewa ręka spoczywa na lewym kolanie zanurzona w miseczce z płynem. Pewnie moczy skórki palców. Stopy jej spoczywają na klapkach, schną. Pewnie pedikiur już był... Cały "zakład" zajmuje około jednego metra kwadratowego i umiejscowiony jest na chodniku, między przejściem dla pieszych, a straganem z elektroniką. Przechodzimy obok budynku Opery Narodowej. Muszę przyznać, że bardzo okazały stary budynek, robiący pozytywne wrażenie. Z daleka widzę też nowoczesny hotel ze stali i szkła, oraz z lądowiskiem dla helikopterów na jednym z dachów. Sajgon prawie niczym nie przypomina typowego wietnamskiego miasta. Tu faktycznie na każdym kroku czuć francuskie kolonialne wpływy. Miejscami mam wrażenie, że jestem raczej we Włoszech, Hiszpanii czy właśnie we Francji, a nie w Indochinach - w Wietnamie. Dochodzimy wreszcie do kościoła, okazuje się, że będzie dzisiaj zamknięty dla zwiedzających z powodu ślubu. Ślub odbędzie się za godzinę, decydujemy się jednak nie rezygnować i przyjść w czasie otwarcia na ślub. Teraz więc przechodzimy na druga stronę ulicy i wchodzimy do zabytkowej poczty. Poczta jest pozostałością francuskiej świetności z okresu kolonializmu. Całość jest oryginalnie zachowana w bardzo dobrym stanie. Duży budynek z wysokim półokrągłym sklepieniem nad naszymi głowami. Wiele drewnianych i lakierowanych elementów zdobi ściany. Są nawet oryginalne budki telefoniczne po obu stronach głównej sali. Ściany są zdobione malowidłami. Na jednaj z nich widnieje namalowana mapa kolonialnych Indochin. Marmurowe lady ustawione są pod ścianami, tworzą obraz na kształt podkowy. Po środku sali stoiska ze znaczkami, pocztówkami i pamiątkami. W nawach po lewej i prawej stronie, zaraz przy wejściu wiszą zegary wskazujące czas w różnych miastach na świecie. Patrzę teraz naprzeciw siebie mając za plecami główne wejście. Na końcu sali dobrze wyeksponowany, wisi pokaźnych rozmiarów portret Ho Chi Minha, duchowego i rewolucyjnego przywódcy narodu. Dzięki przeszklonemu sufitowi i niewielkim oknom w ścianach ponad kasami, wnętrze poczty jest bardzo dobrze oświetlone. Tak dobrze, że bez trudu robię zdjęcia nie używając lampy błyskowej. Nowoczesne ledowe ekrany, na których widnieją różne informacje i reklamy, oraz dodatkowe oświetlenie, nie zaburzają pozytywnego wrażenia wnętrza poczty. Kupujemy kilka pamiątkowych rzeczy i pocztówki, a przy okazji wymieniam z Piotrem dolary na wietnamskie dongi.
Kościół do którego zmierzamy jest repliką Katedry Notre Dame w Paryżu. Różni się jednak od niego wielkością - jest znacznie mniejszy. Zamiast ściętych na płasko wież po lewej i prawej stronie, ma wykończenie w postaci szpiczastych dachów. Na placu przed wejściem, wśród kwitnących kwiatów, stoi posąg Marii, matki Jezusa. Brama do kościoła się otwiera, wchodzimy razem z gośćmi weselnymi. Część turystów podąża naszym śladem. Jednak, tuż za wejściem do kościoła, napotykamy na osoby pilnujące, aby dalej na mszę weszli tylko "młodzi" i zaproszeni goście. Nie możemy więc wejść dalej i musimy przyglądać się z daleka. Wnętrza kościoła nie będzie nam dane zobaczyć. Z tego co jednak możemy zobaczyć przy wejściu, wnioskujemy, że niczym szczególnym wnętrze kościoła się nie różni, od przeciętnych naszych katolickich kościołów. Zadziwiające jest jednak dla nas to, że w Indochinach możemy spotkać katolicki kościół i to w komunistycznym kraju, jakim jest Wietnam. Ledwo wyszliśmy z kościoła, a już zaczyna znowu padać. Deszcz się nasila do tego stopnia, że musimy szukać schronienia w podcieniach jednego ze sklepów. Obserwuję przejeżdżające i chlapiące na wszystkie strony samochody. Pomimo ulewnego teraz już deszczu, ilość motocyklistów wcale nie zmalała. Na motorach jeżdżą wyglądające jak duchy w kolorowych pelerynach, postacie z kaskami i goglami na głowie. Widok jest dość śmieszny, bo różnokolorowe peleryny wyglądają jakby same się w powietrzu unosiły, właśnie niczym duchy.

Kolejnym punktem dzisiejszego zwiedzania jest Muzeum Wojny Wietnamskiej. Będąc tu rok temu zwiedzałem to muzeum. To co tu wówczas zobaczyłem wywarło na mnie wielkie wrażenie. Tak wielkie, że postanowiłem raz jeszcze tu przyjść, ale tym razem bardziej „na zimno” i spokojniej obejrzeć zdjęcia i eksponaty, oraz przeczytać o tragedii jaka się wówczas tu wydarzyła. Podczas zwiedzania mam wiele smutnych refleksji. To oczywiste, że każda wojna jest zła i nie można porównywać wojen. Mnie jednak ciągle powraca myśl, że ta Wietnamska wojna, trwała aż osiemnaście lat. To w zasadzie jedno pokolenie. Tragedie z tamtych czasów do dzisiaj się jeszcze rozgrywają. Nadal rodzą się dzieci kalekie, z rodziców, którzy w tamtym czasie ulegli działaniu pestycydów z żywności. Nie śmiem opisywać tego, co tu widziałem, bo jak można słowami opisać zdjęcia, na których widać ludzką tragedię, śmierć w napalmie, cierpienie, strach, zarówno ludności Wietnamskiej, jak i żołnierzy Amerykańskich...? Tu trzeba przyjechać i zobaczyć to, co pozostało z tamtego okresu. Przed muzeum natomiast, stoją Amerykańskie samoloty, helikopter i czołgi zdobyte podczas wojny w różnych częściach kraju. Odwiedzający mogą wspiąć się na niektóre eksponaty i prawie wszyscy robią sobie na ich tle zdjęcia. Stojąc tak przed jednym z eksponatów zauważam, że podchodzi do mnie nastoletnia Wietnamka i prosi o zrobienie sobie wspólnego zdjęcia. To już kolejny raz kiedy służę za „eksponat” do zdjęć. Dziewczyna okazuje się być w towarzystwie koleżanek, z piskiem podbiegają do mnie. Są roześmiane, wygłupiają się, stają na palcach mierząc się ze mną. Pomimo butów na obcasach nie sięgają mi wyżej niż do ramienia. Szczerzą zęby w stronę aparatu, błyskają flesze. Czuję się jak gwiazda! Uczucie smutku i zadumania wyniesione z muzeum nagle ustępuje w wyniku przypadkowej sesji fotograficznej. Zrobiło się teraz wesoło. W poprawionych humorach zaczynamy szukać miejsca na późny lunch, bo w brzuchach głośno już zaczęło nam burczeć. Na piechotę będziemy wracać w okolice hotelu, więc posiłek dobrze nam zrobi. Dziś wieczorem wracamy jeszcze na nocny targ w centrum miasta, na zakupy, które obiecałem Piotrowi i Adze. Jutro ostatni dzień w Sajgonie, nie będzie więc już więcej czasu na zakup pamiątek. Wieczorem w końcu tak wyszło, że zostawiłem moich przyjaciół samych sobie, wraz z zakupami. To dobrze im zrobi, a mnie trochę nudzą takie turystyczne zakupy. Piotr i Aga mają już trzytygodniowe doświadczenia w Wietnamie, więc pewnie sobie teraz świetnie poradzą. Jak się potem okazało, poza zakupami zaliczyli też imprezę w jednym z barów. Zaleźli lokal, gdzie świetnie się bawili prawie do rana w międzynarodowym towarzystwie i przy muzyce rodem z Filipin. Ja w tym czasie samotnie zwiedzałem zakamarki okolicy, szukając ciekawych tematów do sfotografowania. Niestety poza pijanymi turystami nic ciekawego nie znalazłem.

Tunele Cu Chi

Ostatnim punktem programu zwiedzania w okolicach Sajgonu są tunele Cu Chi, które są podziemną pozostałością po partyzantach Wietkongu, z okresu Wojny Wietnamskiej. Tunele w dystrykcie Cu Chi powstały w latach czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku, gdy partyzanci wietnamscy walczyli z Francuzami. Dzięki tunelom można było przemieszczać się w sposób niekontrolowany między wioskami, a jeśli była taka potrzeba, także uciekać przed żołnierzami Legii Cudzoziemskiej. Podobno było wtedy około trzydziestu kilometrów takich chodników. Rozbudowa tego systemu nastąpiła podczas walk komunistycznych partyzantów z armią południowowietnamską. W 1969 Wietkong zaatakował Sajgon właśnie z tych tuneli. System podziemnych przejść znajduje się siedemdziesiąt kilometrów na północny zachód od Sajgonu. Podobno pierwotna długość podziemnych tuneli sięgała ponad dwieście kilometrów, jednak do dziś zachowało się tylko około sto dwadzieścia kilometrów, z czego do zwiedzania dla turystów udostępnione jest kilkaset metrów. W tunelach znajdowały się arsenały broni, sale konferencyjne, sztab dowodzenia, szpitale, kuchnie, sale sypialne. Głębokość ich sięgała kilkudziesięciu metrów. W niektórych miejscach system składa się z trzech poziomów korytarzy, połączonych pochylniami i studniami. Korytarze są bardzo wąskie. Niektóre pomieszczenia znajdują się tuż pod powierzchnią ziemi, są dołami przykrytymi dachem imitującym poszycie lasu. W tych pomieszczeniach nie brakowało świeżego powietrza, a w każdej chwili można się było z nich wycofać w głąb.
Zwiedzanie zaczynamy od obowiązkowej wizyty w wykopanym w ziemi wykopie. Miejsce to wyglądem przypomina polową świetlicę z dachem wykonanym z bali palmowych i pokrytych wielkimi liśćmi z tego samego drzewa. Kazano nam usiąść na wcześniej przygotowanych ławkach i patrzeć na ekran telewizora, na którym obejrzymy film dokumentalny poświęcony temu miejscu. Mówiąc wprost czuje się jak kiedyś w szkole podstawowej, gdy zaganiano nas na akademię do świetlicy, kazano siadać „po turecku” i puszczano filmy, których wcale nie chciało się oglądać, a trzeba było, bo takie było zarządzenie dyrekcji.
Teraz mam takie samo uczucie... Nie zamierzam protestować, ale dziwnie się czuję. Patrzę jednak na pozostałych ludzi z naszej, około dwudziestoosobowej grupy i nie widzę zdziwienia na ich twarzach. Wszyscy pokornie się poddają „rozkazom” przydzielonego nam opiekuna grupy zwiedzającej. Część Wietnamczyków pracujących na terenie muzeum pamięta czasy wojny, a nawet brało w niej czynny udział. Ciekawe po której ze stron...? Nie lubię wydawania mi rozkazów, zdecydowanie preferuję zwracanie się do mnie przez „proszę”. Wietnamczycy są przyzwyczajeni są do wydawania im rozkazów, zresztą żyją zgodnie z rozkazami partii. Ale ok, nie będę stawiać, udaję naiwnego turystę i poddaję się woli obsługi muzeum. Pan Wietnamczyk puszcza film, wszyscy z niecierpliwością patrzą w stronę ekranu licząc na dobre kino. Po kilku minutach oglądania filmu okazuje się, że oglądamy w najczystszej formie film propagandowy! Komuniści wietnamscy właśnie nam udowadniają kto był winien wojny wietnamskiej i dlaczego wygrał go komunistyczny rząd Wietnamu Północnego. Kolejny też raz dowiedziałem się jacy to źli są Amerykanie i jakimi są mordercami. To co tu zobaczyłem, to daje do zrozumienia, że rację mają tylko komuniści i to oni są „ci dobrzy”. Ale ok, nie wchodzę w politykę, nie moja sprawa, nie moja wojna i nie moja historia – tak sobie tłumaczę. Na szczęście po kilkunastu minutach seans się skończył i kazano nam wyjść z tej ziemnej świetlicy. Cieszę się, że idziemy dalej, bo pomimo, że jest gorąco to już nie czuć tego zaduchu z niewentylowanego pomieszczenia. Wreszcie zaczyna się cześć zwiedzania, która najbardziej mnie interesuje. Zanim jednak dojdziemy do samych tuneli oglądamy zmyślne pułapki jakie instalowali w ziemi partyzanci, aby unieszkodliwić żołnierzy amerykańskich. Pułapki w większości były tak konstruowane, aby nie zabijać od razu człowieka, lecz aby bo poważnie zranić, lub trwale uczynić niezdatnym do walki. Idea takiego postępowania jest taka, że ranny amerykański żołnierz wymaga lekarstw, sprzętu medycznego, jedzenia i oczywiście obsługi personelu medycznego. Takie zranienie żołnierza, ma na celu dodatkowe logistyczne obciążenie przeciwnika, a żołnierz inwalida i tak nie nadaje się do walki. Sprytna taktyka. Widzimy więc doły w ziemi z zapadkami, wypełnione ostrymi drutami i różne makabryczne kombinacje powodowania ciężkich ran. Nasz przewodnik demonstruje działanie kilkunastu takich pułapek i przyznam się, że ciarki mi chodzą po ciele na myśl, co się dzieje z człowiekiem, gdy wpadnie do takiej pułapki. Idziemy dalej w kierunku podziemnych tuneli, wchodzimy coraz dalej w gęsty las. Dochodzimy do kopca termitów, gdzie ukryty jest wlot powietrza do podziemnego tunelu, dalej widać system pozyskiwania wody do zbiorników zlokalizowanych głęboko pod ziemią. Po kilkudziesięciu metrach spaceru dochodzimy do niezarośniętego przez drzewa skrawka lasu. Poszycie z liści zalega na gliniastym podłożu. Przewodnik objaśnia, że gdzieś tu pod naszymi stopami znajduje się ukryte wejście do tunelu – każe nam odnaleźć wzrokiem właz do tunelu. Wszyscy się rozglądają i patrzą uważnie na ziemie wokół siebie, każdy chce być tym pierwszym, który się pochwali spostrzegawczością. Niestety, wejście jest tak dobrze zamaskowane, że nikt go nie widzi. Spostrzegam błysk wygranej w oczach naszego przewodnika. Teraz może się pochwalić jak to solidnie i sprytnie partyzanci Wietkongu ukrywali się przed Amerykanami. Powoli podchodzi do garstki liści pośrodku kręgu, który utworzyliśmy gdy słuchaliśmy go uważnie i schyla się odsłaniając szybkim ruchem ręki prostokątny właz, o wymiarach czterdzieści na trzydzieści centymetrów. Ten wymiar nie jest przypadkowy. Jest na tyle duży, że przeciętny Wietnamczyk nie ma problemów z przeciśnięciem się prze niego, a nawet może się swobodnie obrócić wokół własnej osi. Natomiast przeciętny Amerykański żołnierz jest zbyt duży, aby się przecisnąć prze taki otwór. Jeden z pracowników muzeum ubrany w tradycyjny strój partyzanta demonstruje sposób wejścia, zamknięcia, a następnie wyjścia z tunelu. Facet faktycznie po prostu wskakuje do dziury w ziemi, swobodnie obracając się w otworze, po czym unosząc ręce z wiekiem nad głową znika pod ziemią i zamyka zamaskowane wejście. Ku naszej uciesze, po tej demonstracji też możemy spróbować wejść do tej nory i poczuć się jak partyzanci. Ochotników na wejście nie ma zbyt wielu w naszym gronie, niektórych ograniczają gabaryty ich ciała, niektórzy nie lubią ciemności i ciasnoty. Nie myśląc zbyt długo podnoszę rękę i zgłaszam się na ochotnika. Przekazuję aparat komuś z grupy, aby trzaskał mi fotki – muszę przecież mieć pamiątkę z tego wyczynu! Podnoszę wieko otworu i odkładam na ziemię. Grunt jest gliniasty, czuję przyjemny chłód ziemi pod rekami. Ostrożnie wkładam nogi w otwór wspierając się na rękach, teraz już wiszę w dziurze machając pod ziemią nogami, nie czuję jeszcze gruntu pod stopami. Mam problem, bo zaklinowałem się biodrami w otworze, nie mogę się przecisnąć w dół, ani wyciągnąć ciała w górę. Ruszam biodrami na boki, ale uwalniam się dopiero wówczas, gdy skośnie w stosunku do pionu ułożyłem miednicę. Ok udało się, teraz już stoję na ziemi i unoszę wieczko z maskowaniem nad głowę. Kucam starając się nogami wejść głębiej w tunel. Nic z tego, jestem za duży, nie mieszczę się w wejściu do tunelu. Jedyne co mi się udało to zamknąć wejście nad sobą. Doznania w środku wejścia do tunelu typowo klaustrofobiczne. Ciasno, ciemno i ten zapach gorącej wilgoci z gliniastej ziemi. Nawet nie mam się jak rozejrzeć... Wychodzę. Wyciągam ręce wysoko nad głową wypychając właz do góry. Widzę znowu światło. Teraz mam kolejny problem, nie mogę przecisnąć się barkami, bo ustawiłem je równolegle. Utknąłem na chwilę w dziwacznej pozycji. Głowę mam pod ziemią, ręce wyprostowane w łokciach nad głową, przy czym dłonie już nad ziemią. Natomiast barki i płuca, które teraz są w pozycji wdechu utknęły mi w szczelinie. Muszę więc powtórnie przykucnąć, zrobiąc wydech, ukośnie ułożyć ramiona, aby się przecisnąć przez ciasny otwór. Mocno ocierając się o krawędzie wejścia, wreszcie udaje mi się przecisnąć. Podczas wyjścia lekko ucierpiała moja duma i koszulka, którą uszkodziłem. Tym samym dostarczyłem powodu do śmiechu osobom, które moje wyczyny w dziurze oglądały. Nie żałuję jednak niczego, warto było doświadczyć próby wejścia do tunelu. Kolejne doświadczenie zdobyte, oraz zrobione pamiątkowe fotki. Kolejnym punktem zwiedzania jest zdobyczny Amerykański czołg. Nic szczególnego, kupa złomu. Ale stał się tłem do wielu pamiątkowych portretów. Zauważyłem, że w naszej grupie jest grono osób, które musi mieć zdjęcie ze wszystkim i wszystkiego, co napotka na swojej drodze. I nie są to Japończycy... Idąc dalej dochodzimy do miejsca gdzie faktycznie można wejść do podziemnego tunelu. Wejście jednak zostało tak przygotowane, aby zwiedzający mogli swobodnie wejść. Przed wejściem do tuneli są ostrzeżenia, że osobom w ciąży, z klaustrofobią, nadciśnieniem, chorobami serca, nie zaleca się wchodzenia pod ziemię. Nie cierpię na żadną z powyższych „przypadłości”, więc wchodzę pod ziemię. Po zejściu przygotowanymi specjalnie schodami, dochodzę do miejsca, gdzie znajduje się właściwy tunel do przejścia. Jak się potem dowiedziałem, został on nieco poszerzony i podwyższony specjalnie dla celów turystycznych. Mimo to, że jest powiększony, to i tak abym mógł się w nim przemieszczać muszę iść w pozycji przykucniętej. Trochę to przypomina mi „chód kaczuchy”, jaki kiedyś robiliśmy na zajęciach z wychowania fizycznego. Nie jest łatwo tak przejść kilkadziesiąt metrów. W tunelu jest bardzo ciasno, nie ma słonecznego światła, wysoka wilgotność i duszno, do tego dochodzi wysoka temperatura. Oglądam się za siebie i widzę za moim i plecami kolejne osoby. W razie jakiegoś zdarzenia nie ma się gdzie cofnąć, jedyną droga jest draga na przód. Po kilkudziesięciu metrach w niewygodnej pozycji zaczynam odczuwać zmęczenie w obu udach. Na szczęście z daleka widzę już schody do wyjścia – damy rade, mówię do siebie. Jeszcze tylko strome schody górę i już jestem znowu na słońcu. Ufff... nie było łatwo. Nie mam już dwudziestu lat, ale kondycja jeszcze dobra, jednak ten podziemny spacer dał mi się we znaki. Teraz faktycznie poczułem w jaki sposób i w jakich warunkach partyzanci Wietkongu przemieszczali się tunelami. Jednym z ostatnich punktów dzisiejszego zwiedzania jest strzelnica, gdzie można postrzelać z prawdziwej broni, której używano podczas Wojny Wietnamskiej. Zbliżając się do niej z daleka słychać odgłos pojedynczych i ciągłych wystrzałów z pistoletów, oraz broni automatycznej. Wśród różnego rodzaju broni jakie się tu znajdują można wybrać: AK-47, M-16, M-1, karabin maszynowy M-30 i M60. Zdecydowałem się na M-16. Oddałem kilka strzałów do tarczy. Przy czym nie chodziło mi tu specjalnie o „postrzelanie” sobie, ale o fakt strzelania w Wietnamie i to z Amerykańskiej broni, na terenie dawnych walk. Wizytę na terenie Cu Chi i w tunelach, kończymy na poczęstunku przygotowanym z manioku i do picia zielonej herbaty z miodem. Podobno taki posiłek był przygotowywany dla partyzantów Wietkongu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
zwiedził 23.5% świata (47 państw)
Zasoby: 320 wpisów320 41 komentarzy41 1898 zdjęć1898 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
01.08.1987 - 25.03.2011
 
 
08.08.1987 - 30.09.1987