Geoblog.pl    Pawela    Podróże    2012 - Wietnam II, czyli "same same but different"    Monkey Island (Can Gio Island)
Zwiń mapę
2012
11
maj

Monkey Island (Can Gio Island)

 
Wietnam
Wietnam, Can Gioc
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11318 km
 
Zgodnie z wcześniejszą obietnicą na śniadanie jesteśmy umówieni z Paulem, tuż nieopodal naszego hotelu. Dzisiaj mamy przy śniadaniu już znacznie więcej czasu na rozmowę, którą kończymy wymianą wizytówek. Okazuje się również, że Paul w następnym tygodniu opuszcza Wietnam kierując się do Kambodży, na następnie na Filipiny, gdzie ma podjąć pracę w jednej z redakcji, angielskojęzycznej lokalnej gazety w Manili - stolicy Filipin. Troszkę mu zazdroszczę, bo kilkanaście lat temu byłem na Filipinach przez ponad półtora miesiąca i z przyjemnością bym tam znowu kiedyś wrócił. Mam z tym wyspiarskim krajem (jedyny katolicki kraj w Azji), same dobre doświadczenia i wspomnienia. Mieszka też tam jeden z moich bliższych przyjaciół Sheridan Saquin.

Miejsce odjazdu autobusu, który zawiezie nas na Małpią Wyspę (właściwie Can Gio Island), oddalone jest o jakieś trzy minuty od knajpki, gdzie jemy śniadanie. Nie śpiesząc się, w spokoju, kończymy jajecznicę na szynce z grzankami i oczywiście pyszną, mocną, oraz słodką kawą. Uwielbiam te momenty!
Podróż na wyspę z małpami potrwa dwie godziny. Pojedziemy na południowy-wschód od Sajgonu, kilkukrotnie pokonując mosty między wyspami na Delcie Mekongu. W jednym miejscu będziemy nawet przepływać odcinek rzeki na promie samochodowym. Z uwagi na bezpieczeństwo wynajęta przewodniczka poprowadzi nas po samej wyspie i wśród małp, a następnie zabierze w miejsce, gdzie w okresie wojny Wietnamskiej, utworzone były i funkcjonowały obozy wojsk wietnamskich. Przyzwyczailiśmy się już, że w Wietnamie jest bardzo mało naszych rodaków i generalnie ciągle jesteśmy jedynymi Polakami na lokalnych wycieczkach. Za to, stale jesteśmy brani za Rosjan, lub za inne europejskie narodowości, ale nigdy Polaków. Podobnie jest i tym razem w naszym autobusie. Jedziemy przez miasto mijając typowe dla Sajgonu widoki, czyli mnóstwo motocykli na zatłoczonych ulicach, kanały, którymi barki dowożą towary w różne zakątki miasta, tony śmieci porozrzucanych przez wiatr i przemieszczających się z miejsca na miejsce, czteropiętrowe wąskie budynki, niezliczone stragany, kawiarnie, bary, warsztaty... Po jakimś czasie dojeżdżamy do miejsca, gdzie musimy opuścić autokar i pieszo pokonać odcinek na prom. To miejsce naszej przeprawy przez Mekong. W moim wyobrażeniu sądziłem, że będzie to, jak przeprawa promowa przez rzekę Świnę na wyspę Wolin, która trwa kilka minut bez konieczności wysiadania z auta. Bardzo się myliłem. Odcinek Mekongu jaki pokonaliśmy promem nie polegał na przepłynięciu w poprzek rzeki, ku przeciwległemu brzegowi, lecz płynęliśmy pół godziny w dół Mekongu na jedną z większych wysp w jej delcie. Prom wypełniony był maksymalnie samochodami, motocyklami i osobami, które pieszo się tu dostały. Na pokładzie promu doliczyłem się kilkunastu ciężarówek, kilku samochodów osobowych, kilkudziesięciu motocykli i około setki ludzi. Stojąc w żarze słońca oparty nogą o drobinkę przy burcie, patrzyłem na przeciwległy brzeg i ledwo dostrzegałem, co się na nim dzieje. Drugi brzeg po prostu był bardzo daleko. Tak daleko, że mogłem dostrzec linię drzew, większe domy, ale nie było widać już linii brzegowej ani samochodów. Płynąc rzeką mijaliśmy wielkie morskie okręty i kontenerowce, które poruszały się w obu jej kierunkach, czyli zarówno do Sajgonu jak i ku morzu. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak wielka jest ta rzeka i jak może być głęboka, oraz jak rozległa jest Delta Mekongu. Jestem pod wielkim wrażeniem tego co widzę tu i przeżywam. Takich momentów właśnie oczekuję i poszukuję podczas podróży. Pozostaję dłuższy czas w takim stanie zadumania, kontemplując tę chwilę i ciesząc oczy widokami. Z jednej strony nic wielkiego się nie dzieje, ale z drugiej czuję, że mam wielkie szczęście w życiu, że mogę w takich miejscach przebywać i cieszyć się tym.
Po dopłynięciu do brzegu, szybko następuje rozładunek promu i ponownie siedzimy w klimatyzowanym autobusie. Zatrzymujemy się przy jakiejś kiepsko wyglądającej knajpce. Nasza przewodniczka informuje z uśmiechem na twarzy, że jest to ostatni przystanek przed dojechaniem na Monkey Island (Can Gio Island), i że tu możemy skorzystać z "happy room" czyli z WC. Dlaczego "happy room"? Bo po wyjściu jesteś "happy". Ha, ha, ha - wszyscy w autobusie zgodnie się śmieją z niewybrednego żartu... Po dłuższym postoju, w trakcie którego cześć uczestników naszej wycieczki skorzystała z "happy room", a część w tym czasie robiła zakupy wody i słodyczy na dalszą podróż, wreszcie ruszyliśmy dalej. Przyglądam się widokom za oknem. Z zaskoczeniem stwierdzam, że nagle zgiełk miasta zniknął gdzieś. Jedyne zabudowania jakie widziałem po zejściu z promu, to właśnie w okolicy przeprawy promowej. Stały tam domy przy ulicy, trochę sklepów, straganów, lokalnych rzemieślników i przenośnych straganów na kółkach. Teraz nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki wszystko to zniknęło. Nagle się skończył szum, zgiełk i jazgot miejski. Na drodze przed nami i za nami, nie ma samochodów, nie ma nawet wszędobylskich skuterów. Są za to lasy liściaste, gaje palmowe, pola ryżowe, co chwila mijamy kolejne kanały, które są częścią systemu wodnego Delty Mekongu. Wreszcie oczy i uszy odpoczywają. Dookoła mnóstwo zieleni, aż przyjemnie popatrzeć. Pomimo tego, że jesteśmy dość daleko za miastem, na terenach, gdzie nie spotykamy już ludzi, to wciąż jedziemy świetnej jakości drogą i bardzo szeroką. Widać, że lokalny samorząd i partia dbają o szlaki komunikacyjne, w tym drogi poza miastem. Niestety, nie można było tego samego powiedzieć o jakości drogi, wtedy, gdy jechałem autobusem z Hanoi do Hue - to był koszmar...
Autobus zwalnia, zatrzymuje się na parkingu przed małą zbudowaną z drewnianych bali restauracją. Parking jest zakończeniem drogi - dosłownie, którą przyjechaliśmy. Dalej nie ma już nic. To znaczy jest, ale tylko tropikalny mangrowy las... Rozlega się głos z głośnika naszej przewodniczki, że mamy kilka minut na uzupełnienie wody, napicie się kawy, lub skorzystanie z tutejszego "happy room" - niesie się dyskretny śmiech w autobusie. Wychodzę na parkiny i kolejny już raz podczas tej wyprawy "wpadam do piekarnika”. Mamy prawie jedenastą przed południem, na zewnątrz trzydzieści osiem stopni, plus żar odbijający się od asfaltu, dookoła nas tereny podmokłe, za ogrodzeniem widzę bagniste tereny i las. Różnica temperatur między wnętrzem autokaru a otoczeniem, sięga prawie dwudziestu stopni. Stąd też to uczucie "piekarnika". Na obiektyw aparatu zakładam osłonę przeciwsłoneczną, spoglądam na soczewki i widzę, że pokryły się parą wodną. Z powodu dużej różnicy temperatur, oraz wilgotności woda z powietrza skropliła mi się teraz na zimniejszym aparacie i jego szklanych częściach. Wystawiam więc aparat bezpośrednio na słońce, aby się zagrzał, co pozwoli szybko usunąć wilgoć. W przeciwnym wypadku nic nie będzie z robienia zdjęć. Z tego powodu zaczynam się denerwować bo widzę już pierwsze małpy chodzące wśród drzew, tuż nieopodal nas, a aparat wciąż zaparowany. Za jednym z drzew dostrzegam małpią mamę z dzieckiem pod jej brzuchem. Małe ma około dwudziestu centymetrów, ssie mleko matki, mocno trzymając się brzucha łapkami wplecionymi w długą sierść. Małpia mama jest wielkości przeciętnego psa z szarożółtą sierścią. Ogon jej sterczy do góry jak u dobermana. Rozgląda się dookoła oceniając czy jest bezpiecznie, czasem się waha i zamiast iść przed siebie nagle zatrzymuje zmieniając kierunek ruchu. Podnoszę aparat do oczu, mgiełka z soczewek na szczęście już zniknęła. Patrzę przez wizjer i robię zoom obiektywem, teraz dokładnie widzę nawet jej oczy, są brązowe z jasną oprawą sierści wokół. Dookoła pyska sterczy dłuższa, na kilka centymetrów beżowa sierść, tworząc różne wzorki. Na czubku głowy wyraźny brązowy kolor układający się w trójkątny wzór. Teraz zatrzymała się na chwilę, szybko rusza oczami w prawo i w lewo, zachowuje się tak, jakby nie miała swojego dziecka pod brzuchem. Znieruchomiała. Przymierzyłem się do zrobienia zdjęcia przyklękając lekko na prawe kolano. Naciskam lekko spust migawki i słyszę, że aparat jest gotowy do strzału. Dociskam więc mocniej srebrny przycisk pod palcem i słyszę pstryk, pstryk, pstryk. Robię serię zdjęć, małpia mama zmienia pozycję i robię kolejne ujęcia. Nagle spłoszona przez jakiegoś turystę ucieka w kierunku zarośli. Sprawdzam na wyświetlaczu w aparacie efekt tego polowania. Jest OK, udało się uwiecznić to spotkanie. Zajęty małpą, nie zorientowałem się jak moja grupka, w tym Piotr i Aga, oddalili się ode mnie. Widząc ich z daleka idących w głąb wyspy, przyśpieszyłem kroku. Najpierw doganiam dwójkę Koreańczyków, którzy opędzają się od małpy złodziejki. Wcześniej uprzedzano nas abyśmy pilnowali swoich rzeczy i mieli solidnie pochowane zbędne rzeczy, bo tutejsze małpy nie boją się ludzi i będą podejmowały próby kradzieży, różnych naszych rzeczy. No i właśnie byłem tego świadkiem. Jedna z małp podbiegła do jakiejś kobiety, wspięła się po jej nodze na rękę i wyrwała z dłoni butelkę z olejkiem do opalania. Po czym z wrzaskiem wyrażającym triumf zniknęła na drzewie. Najśmieszniejsze było to, że po zdjęciu zatyczki spróbowała zawartości i nagle całość wyrzuciła po tym, jak zorientowała się, że do spożycia olejek się nie nadaje. Grupą staliśmy pod drzewem, na które się wspięła „złodziejka” szukając ucieczki z łupem. Teraz wszyscy się śmieją z małpy! Teraz sobie przypomniałem, że kiedyś byłem już świadkiem podobnej sytuacji w Kuala Lumpur, gdy wspinałem się po schodach do świątyni Batu Caves. Tam małpy też dawały niezły popis swoich możliwości i pomysłowości, bawiąc przy tym ludzi. Tutejsze małpy chodzą sobie swobodnie. Ich terytorium to właśnie ta wyspa, na której jesteśmy. Mają jednak swojego opiekuna, który ich pilnuje. Od ich opiekuna dostaję orzeszki ziemne, nimi mogę spróbować którąś z wybranych małp nakarmić. Trzymając orzeszka w jednej ręce i nęcąc małpę, w drugiej mam już przygotowany do zdjęć aparat. Liczę na dobre ujęcia podczas karmienia z ręki. Ku mojemu zaskoczeniu jednocześnie podbiega do mnie kilka osobników dwóch gatunków. Są wśród nich zarówno mniejsze jak i większe małpy, ale wszystkie wiedzą co mam w rękach i do czego to służy. Niektóre osobniki spokojnie podchodzą i delikatnie włochatymi łapkami wyciągają mi z ręki orzeszki, a inne jak znerwicowane podbiegają i dosłownie wyrywają orzeszki. Pozwalam sobie na eksperyment i gdy podchodzi jedna z mniejszych małpek, trzymam orzeszka tak mocno, że nie jest w stanie mi go wyrwać z palców. Próbuje kilkakrotnie chwycić orzeszka i uciec, ale cały czas ponosi porażkę. Nagle zdenerwowana, chwyta go zębami, prawie trafiając w moje palce. Poczułem zęby na opuszkach palców! Oj, było blisko... Zanim się zorientowałem co się stało, małpka już się oddalała ze zdobyczą w pyszczku. Orzeszki już mi się skończył - koniec karmienia. Nie jestem jednak jedyną osobą, która karmi małpy. Za mną zauważam Agnieszkę, którą dookoła obstąpiły małpiątka i jak psy skomlą wpatrując się w jej rękę z orzechami. Mamy niezły ubaw wśród małp. Stado, które nam towarzyszy składa się z trzydziestu osobników. Dostrzegam starsze i młodsze małpki, oraz mogę rozróżnić dwa gatunki. Jeden z nich to Małpy Długoogoniaste. Jak sama nazwa wskazuje, ogon ich jest długi. Jest tak długi, jak ich ciało. Przechodząc z drzewa na drzewo korzystają z ogona jak z chwytaka, pomagając sobie w przemieszczaniu się. Przewodniczka zaprasza nas teraz do wejścia na drewniane pomosty zbudowane na palach wpitych w bardzo grząski teren. U wejścia na pomosty widzę siatkę zabezpieczającą przed przypadkowym, lub celowym wejściem na bagna, oraz tabliczki informujące o śmiertelnym niebezpieczeństwie czekającym poza siatka. Ciekaw tego, co się może tam znajdować szybciej idę dalej, trzymam też w zasięgu oka mój aparat przygotowany do zrobienia zdjęć. Nie bardzo wiem co tam zastanę, idę jako jedna z pierwszych osób z przodu grupy. Przewodniczka dodatkowo podgrzewa mrożącymi w żyłach krew opowiadaniami i tak gorącą już atmosferę. Podchodzę do drewnianego ogrodzenia, znajdujemy się teraz jakieś trzy metry nad wodą. Wychylam się lekko poza barierkę i już wszystko staje się jasne. Tuż pod pomostem, na którym stoję, wyleguje się w wodzie trzy gigantyczne krokodyle. Pięć kolejnych „potworów” w okolicach brzegu wygrzewa się w słońcu. Człowiek, który się nimi opiekuje twierdzi, że najmniejszy z nich ma trzy metry, a największy pięć metrów długości, nie licząc ogona. Są wręcz monstrualnych rozmiarów. Robię zdjęcia, zoomem aparatu ściągam je bliżej. Większość z tych "potworów" jest całkowicie zanurzona. Zielonkawe cielska spoczywają gdzieś na dnie, w błocie, a tylko oczy i nosy wystają ponad taflę wody, która kolorem przypomina błoto i jest całkowicie nieprzejrzysta. Dowiadujemy się, że to lokalne krokodyle, które zostały wyłapane kiedyś na tutejszych terenach, a obecnie trzymane są tu, w niewoli, ze względów bezpieczeństwa. Przez moment zrobiło mi się zimno i włosy na rekach stanęły mi dęba, jak wyobraziłem sobie, co musiałoby się stać z człowiekiem, który by tutaj wpadł... Masakra. Kiedyś będąc w Bangkoku byłem na farmie krokodyli i widziałem, jak je karmiono. Tamte były znacznie mniejsze, ale za jedzeniem w postaci kurczaków, potrafiły wyskakiwać w górę z wody, na około półtora metra. Inne większe, karmione były z brzegu padłymi kozami, a nawet małą krową. Potem, po kilku latach od mojej wizyty w Bangkoku, usłyszałem w naszej TV, że jedna z Tajskich kobiet popełniła samobójstwo, wskakując właśnie tam do wody. Oczywiście zginęła rozszarpana przez krokodyle. Teraz ta informacja przypomniała mi się. Te zwierzęta - prehistoryczne gady, naprawdę wzbudzają mój strach i szacunek jednocześnie! Wyobraźnia zaczyna mi jeszcze bardziej szaleć, jak okazuje się, że za chwilę w planach mamy przejażdżkę szybkimi motorowymi łodziami, po tutejszych kanałach Delty Mekongu. A co się stanie jeśli niechcący się wywrócimy i okaże się, że nie wszystkie groźne krokodyle zostały wyłapane? A może któryś z nich sobie tutaj spokojnie żyje i czyha, aż ktoś przez przypadek wpadnie do wody...? Z lekkim strachem w oczach, ale podekscytowani wsiadamy z Piotrem i Agnieszką do jednej z łodzi. Do pomostu skąd odpływamy, odprowadziło nas kilka małp, które kilkanaście minut wcześniej karmiliśmy orzechami. Może liczyły na więcej? Nie wiem, ale fajnie to wyglądało. Do tej pory, żadna małpa mnie jeszcze nie odprowadzała, choć z drugiej strony, kto wie...?

Łódź pięcioosobowa z silnikiem zaburtowym Yamaha, o mocy dwudziestu pięciu koni mechanicznych, będzie obsługiwana przez pana w zielonym mundurze Wietkongu. Rozlega się ryk odpalanego silnika i już płyniemy wąskimi kanałami Mekongu. Najpierw powoli, by za chwilę się rozpędzić i w ślizgu przyjemnie mknąć. Kanał wodny dość ciasny, tak, że mógłbym wyskoczyć na brzeg zarówno po lewej, jak i po prawej stronie. Przed nami mostek, po którym niedawno sam jeszcze szedłem, poniżej mały prześwit nad wodą. Dość mało miejsca, ale zerkam na naszego sternika, że ten nic sobie z tego nie robi. Nawet nie zmniejsza prędkości, ani nie uchyla się. Niby mu ufam, ale profilaktycznie lekko obniżam ciało garbiąc się siedząc na ławce i dodatkowo pochylam głowę. Oglądam się za siebie, strumień wody jakby pędził za nami. Pieniąca się żółtawo - szara masa wody szybko się przesuwa. Nagle, dwie wietnamskie dziewczyny płynące z nami, piszczą w trwodze, że zaraz z całą prędkością uderzymy w mostek nad nami nie trafiając w prześwit. Jest fajnie! Pan mundurowy ze stoickim spokojem i uśmiechem na twarzy, uspokaja sytuację każąc im tylko obniżyć głowy. W mgnieniu oka pokonujemy tunel pod mostkiem, wypływając dalej na głębszą i szerszą wodę. Teraz już wpłynęliśmy do jakiejś rzeki, tu już nie ma mowy o wyskakiwaniu na położony blisko brzeg. Płyniemy rzeką pośród wysokich liściastych drzew, których większość to mangrowce. Jest niski stan wody o tej porze roku, musimy więc manewrować między łachami błota i piasku wyłaniającymi się spod wody. W powietrzu unosi się zapach gnijących roślin i typowy zapach rzecznego mułu. Mieszanina tych zapachów i woni tropikalnego lasu tworzy specyficzne połączenie. Tak właśnie pachnie Delta Mekongu. Odsłonięte korzenie wodnych drzew wyglądają niczym pazury dłoni rozciągających w szerz brzegi rzeki. Pewnie w nocy to upiorny widok, ale teraz wygląda wspaniale. Po kilkudziesięciu minutach dopływamy do miejsca, gdzie w okresie Wojny Wietnamskiej, znajdował się jeden z obozów Wietkongu. To tu w niedostępnym terenie dla wroga, czyli amerykanów, chowali się partyzanci Wietkongu i żołnierze Wietnamu Północnego. Obóz był tu rozbity na palach i podestach, tuż nad nad wodą bagien. Poruszano się pieszo, po drewnianych podestach miedzy poszczególnymi ośrodkami. Teraz stoją tu zrekonstruowane drewniane budynki szpitala, kuchni polowej, stołówki, koszarów, pryszniców, latryn, jest nawet stacja do odsalania i pozyskiwania słodkiej wody do picia. Całość dobrze schowana w gęstwinie drzew i dodatkowo przykryta siatką maskującą, tak, aby z powietrza amerykańskie samoloty nie mogły dostrzec tu niczego i zniszczyć. Przewodniczka opowiada nam, w jak ciężkich warunkach przyszło im tu mieszkać i walczyć. Partyzanci Wietkongu poza amerykanami z którymi walczyli, zmagali się jeszcze z kilkoma innymi wrogami jednocześnie. Dziesiątkowały ich i bardzo poważnie osłabiały choroby, szczególnie malaria, oraz odniesione rany, które w tych warunkach klimatu bardzo trudno się goją. Śmiertelnym zagrożeniem były również duże ilości krokodyli, które w ówczesnym czasie zamieszkiwały te tereny. W jednym z miejsc obozowiska, w którym teraz stoimy, została postawiona odlana w betonie postać konającego żołnierza. Leży on w bagnie, w morderczym uścisku krokodyla, który właśnie go zaatakował. Bardzo dosadnie obrazuje to problem dzikich zwierząt, z jakimi musieli zmierzyć się zamieszkujący tu ludzie. Miejsce to, jak wiele innych w Wietnamie, nie jest pozbawione elementów politycznych i propagandy. Tuż nieopodal wspomnianego mężczyzny z krokodylem, stoi pomnik z czerwonymi flagami, ku chwale walczącej armii Wietnamu Północnego. Uważam to miejsce za bardzo ciekawe i warte odwiedzenia. Wizyta tu pozwala choć trochę zrozumieć warunki, w jakich toczyła się tu kiedyś wojna i poczuć zagrożenia ze strony przyrody. Po kilku godzinach spędzonych na Małpiej Wyspie wracamy do Ho Chi Minh, czyli Sajgonu. W drodze powrotnej spożywamy jeszcze smaczny lunch, w ośrodku położonym nad morzem. Korzystamy też z uciechy w postaci basenu pływackiego z wodą morską. Woda w basenie była tak ciepła od słońca, że nie dało się pływać. A szukaliśmy ochłody po wizycie na tropikalnych bagnach... Chłód znajdujemy, ale w klimatyzowanym autobusie wracając do hotelu. To nic, bo i tak było przyjemnie. Podróżnikom odrobina luksusu nie zaszkodzi, prawda? Po powrocie wieczór spędzamy na spacerze po okolicznych uliczkach, zaglądamy do niezliczonych straganów z ciuchami i chłodzimy się zimnym Sajgon Beer w pobliskiej knajpce. Nachodzi mnie ochota na spacer, odłączam się więc od moich polskich przyjaciół i samotnie zwiedzam naszą dzielnicę. Przypadkowo spotykam poznanego dzień wcześniej Dona z Anglii i razem przy drinku rozmawiamy przez dobrą godzinę. Idę dalej. Jest już prawie północ, ale nie widać tego na ulicach. Przypatruję się obcokrajowcom na ulicach, obserwuję też miejscowych. Wchodzę w boczną ulicę, widzę "pracujące dziewczyny" czekające na klientów. Uśmiechają się do mnie mrugając oczami i gestami głowy zachęcają do skorzystania z ich usług. No cóż, to też jeden z elementów życia Sajgonu, ale nie jestem tego elementu ciekaw. Można tu też spotkać "lady boy", czyli młodych mężczyzn ubranych i umalowanych na młode wietnamskie dziewczyny. Podobne zjawisko widziałem już wielokrotnie w Tajlandii. Faktycznie niektórzy nastoletni chłopcy są tak dobrze ustylizowani, że można się pomylić biorąc ich za Tajską dziewczynę. Tu w Sajgonie widuje się wielu zniewieściałych młodych mężczyzn i nastolatkow. Słyszałem nawet, że Wietnamskie dziewczyny wolą południowokoreańskich nastolatków, niż nastoletnich Wietnamczyków, bo są podobni urodą do dziewczyn. Hmmm, co kraj to obyczaj, jak mówią...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Komentarze moga dodawać tylko zarejestrowani użytkownicy
 
zwiedził 23.5% świata (47 państw)
Zasoby: 320 wpisów320 41 komentarzy41 1898 zdjęć1898 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
01.08.1987 - 25.03.2011
 
 
08.08.1987 - 30.09.1987