Poprzednim razem próbowałem eksplorować Deltę Mekongu na własną rękę. Spotkałem się jednak z wieloma problemami natury nazwijmy to... logistycznej i organizacyjnej. Sprawę więc przemyślałem i zdecydowałem się wówczas na zwiedzanie delty ze zorganizowaną wycieczką. Ograniczony czas jakim dysponuję podczas wyjazdu i nieznajomość lokalnego środowiska spowodowały, że zdecydowałem się na jednodniowy wyjazd z lokalnym biurem i przewodnikiem. Jak się potem okazało, był to słuszny wybór. Biuro przez które i tym razem załatwiam wyjazd, zapewnia przejazd busem do portu na rzece, wizytę w fabryce laki, rejs łodzią motorową po rzece i wyspach, lunch, przejażdżkę wiosłowymi łódkami po kanałach Mekongu i wiele innych atrakcji. Opcji wycieczek jest wiele - my decydujemy się na jednodniową wycieczkę. Przyzwyczajeni do porannego wstawania nie mamy problemu z przebudzeniem się. Po dwóch tygodniach nasze zegary biologiczne już się przestawiły i zrywamy się na równe nogi, wraz z pierwszymi promieniami słońca. Zaproponowałem abyśmy zjedli poranny posiłek nieopodal, w znanej mi już knajpce, gdzie można zjeść zarówno europejskie jak i lokalne śniadanie. Wychodzimy z hotelu po czarno-granitowych i stromych schodach, wpadamy wprost na lokalną uliczkę położoną między domami. Miejsce w którym mieszkamy jest typowe dla Sajgonu i dla tej części Azji. Znajduje się tutaj wielka sieć małych i wąskich uliczek położonych między budynkami. Idę uliczką tak wąską, że przy rozłożonych ramionach sięgam murów domów po mojej prawej i lewej stronie. Mijam małe rozstawione stoliki, przy których Wietnamczycy siedzą na równie małych stołeczkach. W pośpiechu przebierają pałeczkami w miseczkach wypełnionych nudlami z mięsem, jajkami i krewetkami. Moją uwagę przykuwa dość sporych gabarytów - jak na Wietnamczyka, mężczyzna w mundurze policjanta. Siedzi na zydelku wciśnięty w róg, gdzie łączy się uliczka z murem jakiegoś domostwa. Mężczyzna siedzi jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemią. Pupę ma tak dużą, że jego pośladki wiszą po bokach miniaturowego stołeczka, a kolanami obejmuje stolik stający tuż przed nim. Mocno pochylony do przodu tuż nad miską z ryżem i warzywami, sprawnie operuje pałeczkami. Spora porcja ryżu znika w jego wielkim brzuchu, który utrudnia mu pozycję siedzącą. Jest tak pochłonięty tą czynnością, że nawet nie zauważył jak podchodząc do niego, zrobiłem mu kilka fotek. W takich właśnie miejscach lubię się stołować najbardziej. Dlaczego? Dlatego, że lokalne "kucharki" gotują posiłki dla lokalnych mieszkańców. Większość Wietnamczyków spożywa posiłki poza domami. Można więc tu zjeść typowy dla tego regionu posiłek i to za bardzo przystępną cenę. Ostatnio jadłem tu śniadanie w skład którego wchodził ryż z kawałkami wołowiny i świeżymi krewetkami, plus zielone warzywa. Całość podana była w miseczce i zalana zalewą, która przypominała mi rosół – koszt w przeliczeniu: dwa złote i pięćdziesiąt groszy. Nie wszystkim jednak takie śniadanie odpowiada, dlatego zaproponowałem na dzisiejszy poranek właśnie knajpkę, którą już znam. Zbliżając się, poznaję z daleka charakterystyczne, bambusowe elementy wystroju knajpki. Tuż po przekroczeniu progu stwierdzam, że nic się nie zmieniło. Wszystko tak samo wygląda jak ostatnio i podają ci sami ludzie. Największym zaskoczeniem jest jednak dla mnie widok faceta - rasy białej, siedzi przy drugim stoliku po mojej lewej stronie. Mogę przysiąc, że już go gdzieś widziałem, że skądś go znam... Mężczyzna wygląda na około pięćdziesiąt lat, jest szczupłej budowy ciała, łysinka na głowie zaczyna mu się na wysokości czoła i kończy gdzieś z tyłu głowy. Podnosi wzrok z nad talerza ukazując okulary na nosie. Nasze spojrzenia się spotykają. Teraz już go rozpoznaję. To Paul z USA! Uśmiecham się w duchu. Co za zbieg okoliczności?! Coś niesamowitego. Piotr zauważa moją reakcję i przygląda mi się z uwagą. Agnieszka jest już dalej przy stoliku i zasiada biorąc menu do ręki, nie zauważyła tego co się dzieje. Paula poznałem dokładnie rok temu, tu w Sajgonie i tu, w tej samej knajpce. Siedzieliśmy wówczas nieopodal siebie i byliśmy jedynymi "białasami" w lokalu. Zagadnęliśmy wówczas do siebie rozmawiając o tym, co każdy z nas robi w Wietnamie. Dowiedziałem się wtedy, że Paul jest nauczycielem języka angielskiego w Sajgonie i że uczy dzieci w jednej ze szkół. Teraz, po roku, spotykam go znowu w tym samym miejscu, oraz w identycznych okolicznościach. Podchodzę do jego stolika z szerokim uśmiechem, witam się przypominając sytuację, w której widzieliśmy się ostatnio. Paul szybko mnie rozpoznaje i wspomina okoliczności poznania. To niesamowity zbieg okoliczności. Zasiadamy do zarezerwowanego już stolika zapraszając znajomego Amerykanina do naszego towarzystwa. Przedstawiam Paulowi moich polskich przyjaciół i razem spożywamy śniadanie. Wspominamy zeszłoroczne spotkanie i opowiadamy o naszej obecnej podróży - wzdłuż wybrzeża Wietnamu. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu, za kilkanaście minut jest zbiórka przed biurem turystycznym i wyjazd do Delty Mekongu. Nie żegnamy się z Paulem, lecz mówimy sobie "do jutra", bo umówiliśmy się na jutrzejsze wspólne śniadanie, będzie wówczas okazja dłużej porozmawiać.
Dzisiejsza wycieczka do delty zaczyna się od obowiązkowej wizyty w fabryce laki i rękodzieła. Takich miejsc - fabryk jest tu dość sporo. Nie potrafię przytoczyć konkretnej cyfry, jednak często je widać w różnych miejscach. Osoby niepełnosprawne są tu najczęściej zatrudniane. Część osób spośród tych niepełnosprawnych ruchowo, to jeszcze ofiary Wojny Wietnamskiej, zakończonej tu w 1975 roku. W wielu przypadkach takie fabryki, to jedyne miejsce, gdzie niepełnosprawni mogą znaleźć zatrudnienie. Produkuje się tutaj rzeczy użytkowe, ale głównie dekoracyjne np wazy, misy, talarze, obrazy czy rzeźby. Wiele z tych przedmiotów to później pamiątki, zabierane przez obcokrajowców do swoich krajów i domów. Głównym materiałem do produkcji tutejszych pamiątek jest drewno, laka i skorupki z kurzych jajek. Z połączenia tych materiałów można stworzyć przepiękne kolorowe dzieła. W fabryce można prześledzić cały proces produkcji takiej pamiątki, a następnie kupić ją za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt bądź kilkaset dolarów, w zależności np. od wielkości. Z uwagi na to, że nie jestem fanem takich rzeczy, ani tego rodzaju pamiątek, robię kilkanaście fotek przedstawiających rzemieślników przy pracy, oraz fotografuję ich "dzieła" - to będzie moja pamiątka. Po dwóch godzinach jazdy autostradą zjeżdżamy z głównej drogi i przejeżdżając przez jakąś miejscowość parkujemy wreszcie. Z okna po przeciwległej stronie autobusu, widzę betonowe nadbrzeże z drewnianymi pomostami, które stanowi część portu na rzece. Nasza grupa liczy dziesięć osób. Wysiadamy na parkingu. Z przyjemnego chłodu klimatyzowanego samochodu, wpadamy jak do piekarnika w czterdziestostopniowy żar asfaltowego parkingu. Przez klapki na stopach czuję rozpalony grunt pod stopami. Rozglądam się dookoła szukając kolein w rozgrzanym pod kołami asfalcie, ale nic nie znajduję. Dotykam więc dłonią podłoża, aby sprawdzić jak jest gorący asfalt, uczucie pieczenia natychmiast każe mi zabrać rękę, w odruchu chwytam się za ucho chcąc ostudzić poparzone palce. Zdążyłem jednak stwierdzić, że nagrzany asfalt pomimo wysokiej temperatury nadal jest bardzo twardy. Dlaczego więc u nas rozpływa się tworząc głębokie koleiny, przy znacznie mniejszych temperaturach?
Nasz przewodnik kieruje nas do jednej z łodzi zacumowanej przy pomoście. Łódź ma około dziesięciu metrów długości i trzech szerokości. Ławki do siedzenia ustawione są parami, jedna za drugą wzdłuż łodzi. Siadamy w dowolnych miejscach, jest nas znacznie mniej niż wolnych siedzeń na pokładzie. Na dziobie łodzi wymalowane są czerwoną i czarną farbą oczy. Jak się okazuje z wyjaśnień naszego przewodnika, mają one za zadanie odstraszać wodne duchy. Odbijamy od pomostu ruszając w kierunku przeciwległego brzegu. To nie drugi brzeg, lecz właśnie dopłynęliśmy do jednaj z pięciu wysp, jakie będziemy dzisiaj zwiedzać. Czyli gdzie jest drugi brzeg? - pytam. Gdzieś tam - pokazuje wyciągniętą ręką w kierunku horyzontu przewodnik. Delta Mekongu to naprawdę wielki obszar wody. Na wyspie zwiedzamy fabrykę cukierków, które produkuje się tutaj z mleka kokosowego. Mniam, to jeden z ulubionych momentów dzisiejszej wycieczki. Uwielbiam kokosy i mleko kokosowe, cukierki kokosowe natomiast są moją słabością. Nie mogę się powstrzymać od ciągłego darmowego próbowania na każdym kroku. Zaskoczony jestem, że w fabryczce przy wyrobie słodyczy, zatrudnione są również dzieci. Widzę dwóch chłopców siedzących przy wielkim stole, są w wieku około dziewięciu lat. Sprawnymi ruchami małych paluszków, zawijają pojedyncze cukierki w papierowe opakowania, aby później odmierzoną ilość umieścić w plastikowej torebce, a następnie zgrzać. Produkują tu kilka rodzajów słodyczy, herbat, lokalnych nalewek. Na miejscu można oczywiście wszystko kupić. Tu, już nie tylko robię zdjęcia, ale jako zdeklarowany łasuch nie mogę się powstrzymać i oczywiście kupuję kilka rodzajów słodyczy. Jak się potem okazało, większość z nich oczywiście szybko skonsumowałem...
Przewodnik popędza nas na posiłek jaki ma być zaraz podany, tuż nieopodal w miejscu wyglądem przypominającym stodołę, tyle, że bez ścian i z dachem pokrytym palmowymi liśćmi. Stoliki są już przygotowane. Nadchodzimy, z daleka słychać nasze burczące z głodu brzuchy. Mamy opcję wycieczki z lunchem, więc ciesze się, że znowu mogę spróbować lokalnych specjałów. Ku mojemu i naszemu zaskoczeniu teraz zostaną podane lokalne owoce na spróbowanie, oraz wysłuchamy "koncertu" lokalnego folkowego zespołu. Właściwy lunch będzie podany za godzinę i w innym miejscu na kolejnej wyspie na Mekongu. Owoce były świeże, pyszne, słodkie i schłodzone. Najbardziej mi smakował ananas doprawiony mieszaniną soli i chili, papaja, oraz jackfruit. Na pospolitego banana nawet nie spojrzałem. Całości dopełniła podana gorąca, świeżo zaparzona zielona herbata, dosłodzona lokalnym miodem. Ponieważ stoliki są czteroosobowe, a nas jest trójka, dostajemy towarzystwo w postaci Anglika o imieniu Don. Don okazuje się być sympatycznym panem w wieku lekko po sześćdziesiątce i podróżującym samotnie po Wietnamie. Piotr i Don szybko nawiązali sympatyczną relację i doskonale się rozumieli dowcipkując sobie później, podczas reszty wspólnego dnia. Tak, jak owoce bardzo przypadły nam do gustu, tak koncert folkowy był dla nas powiedzmy... że niezrozumiały. Nasze kultury i gusta pod tym względem, bardzo się jednak różnią. Ja po prostu nie rozumiem wietnamskiej muzyki ludowej. Wymieniając sugestywne spojrzenia miedzy sobą, wszyscy mieliśmy podobne zdanie i odczucia. Na koniec programu muzycznego, główna wokalistka chwyciła za koszyk i przeszła się z "tacą" po stolikach. Niewielka ilość pieniędzy jaką zebrała, dobitnie wyrażała nasze niezrozumienie dla talentu muzyków i dobranego repertuaru. Opuszczamy to miejsce mijając stragany z pamiątkami. Wśród niektórych "pamiątek" dopatrzyłem się wyrobów ze skóry krokodyla np. portmonetki, paski do spodni itp., były też nalewki z kobry, a nawet wypchane krokodyle. Odradzam ich zakup, chyba, że ktoś chce mieć po powrocie problemy na lotnisku.
Po właściwym i sytym lunchu, gdzie skosztowałem ryby z Mekongu, przesiadamy się do wąskich czteroosobowych wiosłowych łódek. Ostrożnie wsiadamy do łódki mocno się przytrzymując burty. Siedzimy gęsiego - jeden za drugim. Na dziobie siedzi starsza pani, przykucnęła w dziwnej pozie, ale odpowiedniej dla wioślarza takiej łódki. Przewodnik wspominał nam wcześniej, że ludzie pracujący na tym terenie, to w większości plemiona pochodzące z graniczącej z Wietnamem nieopodal Kambodży. Już wcześniej przyglądałem się kilku osobom tu widzianym i faktycznie mają inne rysy twarzy, oraz inny odcień koloru skóry. Pani się uśmiechnęła do nas i dała znak, że odpływamy i abyśmy uważali na ręce i palce. Kanały Mekongu stanowiące deltę, po których się poruszamy, są bardzo wąskie. Są tak wąskie, że dwie łódki, które chcą się minąć stukają się burtami. Trzeba więc właśnie uważać na ręce i palce kładzione na obu burtach łódki. Płyniemy, dookoła prawie kompleta cisza. Kanał czasem się rozszerza, a czasem tak zwęża, że nasza wioślarka odbija się od brzegów używając do tego wioseł. W pewnym momencie odwraca się do nas - facetów, gestykulując daje do zrozumienia, abyśmy też chwycili za wiosła. We trzech: Don, Piotr i ja, prawie zrywamy się, do dwóch dodatkowych wioseł leżących na dnie łodzi. Siedzę zaraz za wioślarką i jako pierwszy dorwałem się do wiosła. Za mną Piotr i Don walczą o drugie. Wiosłowanie nie jest proste, bo siedzę nieco niżej niż pani i wiosłuję zanurzając wiosło po mojej gorszej - lewej stronie. Pani nadal wiosłuje po prawej, tylko od czasu do czasu przenosząc się na lewo. Widząc, że my teraz wiosłujemy sama zaczyna odpuszczać, cwaniara - pomyślałem. Pod pretekstem robienia zdjęć oddaję wiosło Donowi. Poruszamy się w naszej łodzi prawie bezszelestnie, czasem tylko słychać plusk wody spowodowany wiosłowaniem. Momentami dochodzą nas odgłosy wodnych ptaków, gdzieś schowanych w plątaninie drzew lasu mangrowego i gajów palmowych. Wzdłuż kanału, którym płyniemy, oraz na całym jego odcinku rosną wodne kokosy, które są charakterystyczne dla tego regionu. Wodny kokos wyglądem nie przypomina typowego znanego nam orzecha kokosowego. To „krewniak” dobrze nam znanego zielonego kokosa, lecz jest też od niego znacznie mniejszy, ma brązowy kolor, jednak w smaku jest prawie identyczny. Wśród gąszczu korzeni wystających nad wodę, widać od czasu do czasu węże, żółwie i inne wodne zwierzęta, które znajdują tu schronienie. Cieszę się tą chwilą, bo jest tu faktycznie pięknie, to niesamowite miejsce. Po dłuższej chwili dopływamy do betonowego pomostu, gdzie się kończy nasza wycieczka po kanałach Delty Mekongu. Przewodnik uprzedził nas wcześniej, ze wiosłowanie na łódkach, to dla tych ludzi jedyne zajęcie i możliwość zarobku. Nasza wioślarka dostaje więc od nas ekstra napiwek. Mamy teraz ponad godzinę wolnego. Czas ten wykorzystujemy na zwiedzanie okolicy i pobliskiej wsi. Chodzimy bez większego celu ciesząc i delektując atmosferą Mekongu i tutejszej przyrody. Fotografuję okolicę podglądając ludzi podczas ich codziennych czynności, skupiam uwagę na nieznanych mi roślinach, pustych domach, na wszystkim, co jest dla mnie nowe i nieznane. Ponownie wsiadamy łodzi, którą tu przypłynęliśmy i kierujemy się w stronę portu, z którego kilka godzin wcześniej wypłynęliśmy. W trakcie powrotnej drogi, nagle zrywa się nie wiadomo skąd wiatr, niosąc ze sobą nagły opad ciepłego deszczu. Podobnie jak niespodziewany deszcz, nagle zaczynają bić o burtę wzburzone fale rzeki. Całość sytuacji nie trwa jednak długo, bo po kilku minutach wszystko się uspokaja i wraca do normy, czyli znowu wychodzi upalne słońce i robi się gorąco. Tym razem jednak, poza upałem zrobiło się jeszcze bardziej duszno, to z powodu tego nagłego opadu i zwiększenia się wilgotności. Czuć dookoła, że woda, dosłownie stoi w powietrzu. Pora deszczowa zbliża się dużymi krokami. Dopływamy do brzegu, a po chwili szybko kierujemy się w stronę autobusu. Z przyjemnością znikamy w klimatyzowanym samochodzie. Jeszcze tylko kilka łyków chłodnej wody i... ze zmęczenia upałem, oraz pełen wrażeń odpływam we śnie. Budzę się, gdy dojeżdżamy już do Sajgonu. Wracamy do hotelu, gdzie możemy wreszcie zmyć z siebie zimnym prysznicem upał minionego dnia. Jest już ciemno, jednak nie czas jeszcze na sen. Zresztą w drodze powrotnej do Sajgonu trochę się przespałem i zregenerowałem. Dochodzi dwudziesta, czyli za kilka minut Ann Nguyen - moja znajoma, przyjedzie po nas i razem spędzimy wieczór przy kolacji. Ann przyjeżdża punktualnie. Jej środkiem transportu jest oczywiście skuter. Skuter to najpopularniejszy i najszybszy środek transportu zarówno w Sajgonie jak i w całym Wietnamie. Podobno na ośmiomilionowy Sajgon, przypada aż cztery miliony motocykli. To naprawdę widać na ulicach. Czasem ma się wrażenie, że są tu tylko motocykle. Na skrzyżowaniach ulic można zobaczyć "rzekę" ryczących motocykli, ruszających jednocześnie spod świateł. Rower jest zaś najtańszym pojazdem do przemieszczania się. Na samochód - luksusowy towar, stać jest tylko nielicznych i najbogatszych Wietnamczyków. Komunikacja miejska jest tu marginalna i w autobusach jest praktycznie pusto. To dla nas zaskoczenie!
Skuter Ann parkujemy tuż przy naszym hotelu i dalej do miasta jedziemy taksówką. Wcześniej poprosiłem Ann, aby zabrała nas w jakieś ciekawe miejsce, do jednej z Sajgońskich restauracji, gdzie będziemy mogli wspólnie zjeść i porozmawiać, jednocześnie próbując czegoś smacznego i typowego dla kuchni tego regionu. Ann jest wspaniałą młodą Wietnamką, która studiuje w Sajgonie ekonomię. Pochodzi z mniejszej miejscowości położonej około stu kilometrów dalej, na południe Wietnamu, blisko granicy z Kambodżą. Tu w Sajgonie mieszka na stancji, wraz z kilkoma innymi studentkami. Jest typową Wietnamką, czyli około metra i pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, jest też drobnej i filigranowej figury, z czarnymi włosami upiętymi z tyłu głowy w "koński ogon". Jej ciemne oczy schowane za okularami, błyszczą się jak iskierki, mały nosek po środku twarzy i wspaniała biel wysuniętych w uśmiechu zębów, dopełniają miłego wyglądu mojej wietnamskiej przyjaciółki. To co mnie w niej urzekło, to przede wszystkim nie schodzący z twarzy uśmiech, życzliwość, oraz otwartość na innych ludzi i inne, nie azjatyckie kultury. Może fakt, że jestem jedynym Polakiem, którego zna, skłania ją do większej ciekawości i wielu zadawanych pytań o Polskę i Europę...? Nie wiem. Wiem natomiast, że nie jestem jedynym europejczykiem wśród jej znajomych i przyjaciół.
Dojechaliśmy na miejsce. Taksówka podjechała pod same drzwi restauracji w nieznanej mi dzielnicy miasta. Wychodzimy z samochodu wprost w deszcz, który znowu zaczął padać. Deszcz jest dość ciepły, nie ma się wrażenia nieprzyjemnego i zimnego uderzania kropli, jak to ma miejsce u nas, nawet w lecie podczas burzy. Dookoła jest mokro, tropikalny deszcz nasila się tworząc w mgnieniu oka rozległe kałuże. Mamy środek maja, monsun już się zaczął... Wchodzimy do lokalu, kelner przy drzwiach prowadzi nas na drugie piętro. Na parterze stały krzesła i stoły, teraz po drodze mijamy niskie podesty do siedzenia i stoły ledwo wystające nad ziemię. Oznacza to, że będziemy jedli siedząc na kolanach, lub w pozycji, gdzie nasze pośladki będą na tym samym poziomie co stopy, albo po prostu "po turecku". No, miało być oryginalnie, prawda? Moi przyjaciele podróży Piotr i Agnieszka, są przeszczęśliwi, bo pierwszy raz w życiu będą jedli w takich warunkach. Ann nie przypadkiem wybrała akurat tę restaurację. Okazuje się bowiem, że kilka miesięcy wcześniej byli tu, na kolacji Angelina Jolie i Brat Pitt. Wystrój restauracji nie przypomina, nic związanego z tradycją wietnamską, czy azjatycką. Powiedziałbym nawet, że przypomina mi epokę "wczesnego Gierka". Podczas zamawiania dań kierujemy się głównie wyborem Ann, to ona zna lokalne specjały i przysmaki. Podobnie jest z wyborem alkoholu do posiłku, gdzie wybór pada na lokalne wytrawne czerwone wino. Jako główny posiłek podana jest gotowana wołowina z warzywami, kawałkami świeżego bambusa, tofu, pędami fasoli, oraz oczywiście ryż. Przystawkę stanowią małe smażone rybki w słodko-kwaśnym sosie. Uzupełnieniem kolacji jest kilka miseczek z przygotowanymi wcześniej kawałkami różnych tropikalnych owoców i małych warzyw. Wszystko ładnie wygląda i apetycznie pachnie, a smakuje jak się później okazało doskonale!
Piotr i Agnieszka są bardzo ciekawi samej Ann, tego co robi, jej rodziny, obyczajów i tradycji wietnamskich. Zadają jej wiele pytań, na które Ann z wielką cierpliwością i dokładnością swobodnie odpowiada. Jedną z wielu rzeczy, które sobie właśnie cenię podczas moich indywidualnych podróży jest to, że przebywam z autochtonami danego kraju czy miejsca, poznając ich kulturę, mentalność, język, zwyczaje kulinarne itd... Poznaję prawdziwe życie, a nie z okna turystycznego autokaru przez ułamek sekundy widzę wyrywek czyjegoś świata i życia.
Dochodzi jedenasta w nocy. Czas spędzony w towarzystwie Ann i podczas miłej rozmowy szybko mija. Nadeszła niestety chwila, aby się zbierać do powrotu, do hotelu. Jutro jedziemy na jedną z wysp w Delcie Mekongu, gdzie znajduje się rezerwat z Makakami, a nastepnie jedziemy w miejsce, w którym Mekong wpada do Morza Południowochińskiego i miesza się z jego wodami.
Wracamy do hotelu. W międzyczasie przestało padać. Na ulicach w naszej dzielnicy, znowu pojawiły się stoliki, przy których zasiedli spragnieni wietnamskich tanich alkoholi turyści, oraz podróżnicy z całego świata. Sajgon jeszcze nie idzie spać - Sajgon się bawi.