Skuterami w Hue
Poranne godziny kilkuset tysięcznego miasta, byłej stolicy Wietnamu – Hue. Wysiadam z samochodu, mała grupka naganiaczy z lokalnych hoteli szybko gromadzi się wokół wyskakujących pojedynczo z autobusu turystów. Naganiacze wrzeszczą, przekrzykując się wzajemnie. Każdy z nich zachwala swoje hotelowe pokoje, pokazują zdjęcia, lokalizację hotelu i negocjują ceny. Zależy im na tym, aby „złapać” turystę i zarobić na wynajęciu pokoju. Ponieważ mam już wcześniej zrobioną rezerwację nie jestem zainteresowany tymi informacjami. Naganiacze są dość nachalni, przeciskam się przez ten mały tłumek delikatnie ich odpychając, głośno i stanowczo, ale grzecznie mówię „Khong, Cam on!” (wiet. - nie, dziękuję).
Wyciągam z luku bagażowego swój plecak i kieruję się ku wyjściu z dworca. W ostatniej chwili dopada mnie kobieta w wieku około trzydziestu lat – okazuje się być też z lokalnego hotelu. Oczywiście proponuje mi pokój do wynajęcia w swoim hotelu, rozkłada album ze zdjęciami, zachęca wyposażeniem i ceną za nocleg. Nie reaguję na jej zaczepki, ani propozycje wynajęcia. Jak zwykle grzecznie odmawiam, ona jest jednak nieustępliwa w zachwalaniu i nadal idąc pokazuje mi kolejne zdjęcia i rzuca cenami w dolarach, oraz euro. Zainteresowała mnie jednak informacja, że hotel jest w centrum miasta, jest nowy i w pokoju jest komputer z internetem... Dyskretnie spoglądam więc okiem na zdjęcia. Pokój wygląda przytulnie, ma łazienkę z toaletą i prysznicem z ciepłą wodą. Nawiasem mówiąc, nie korzystam w tym gorącym klimacie z ciepłego prysznica, bo po co, skoro i tak jest ciepło? Lepiej się wykapać w chłodnej wodzie i dać sobie wytchnienie od upału. W pokoju jest też klimatyzacja, TV, telefon, ładne meble, balkon z widokiem na boczną uliczkę. W holu hoteliku jest możliwość wynajęcia motocykli, informacja turystyczna i pralnia. Naganiaczka widząc, że nie jestem zbytnio jej ofertą zainteresowany podaje wreszcie ostateczną - najniższą cenę, za którą jest skłonna mi wynająć pokój wliczając w to transport do jej hotelu. Cena, którą mi waśnie zaproponowała jest dobra, powiem nawet, że atrakcyjna biorąc pod uwagę wyposażenie w hotelu i pokoju, oraz jego położenie w mieście. Znając cenę, za hotel, który mam już zarezerwowany (ale nie płaciłem za niego jeszcze), to, co ona mi zaproponowała jest dla mnie bardzo dobrą ofertą noclegową. Ku wielkiemu zaskoczeniu i uciesze „mojej” hotelowej naganiaczki, decyduję się na jej propozycję hotelu i spędzenia tam trzech nocy. Wrzucam więc swoje rzeczy do jej busa i mkniemy szybko do centrum. Hotelik oraz pokój faktycznie są w dobrym punkcie miasta i jest przytulnie. Położenie ma znaczenie, bo w większość miejsc, które chcę w centrum odwiedzić mogę dojść w kilkanaście minut bez wydawania pieniędzy na taksówki i tłoczenia się w autobusach komunikacji miejskiej. Poza tym, chodzenie pieszo ma tę zaletę, że często jest okazja „podglądać” lokalne życie. Można czasem wejść w boczą uliczkę i zrobić fantastyczne tematyczne zdjęcia. Egzotyka czai się na każdym kroku i za każdym rogiem, dosłownie.
Najpopularniejszym środkiem transportu w Wietnamie jest motocykl. Nie wszyscy go posiadają, bo wiąże się to ze statusem materialnym jego właściciela. Generalnie motocykle są dwuosobowe, bardzo często jednak można zobaczyć mknący motocykl z dwojgiem dorosłych, a między nimi dwoje, a nawet troje dzieci... Motocykl, poza przewozem osób służy w Wietnamie do transportu takich rzeczy jak: ramy drzwiowe i okienne, sedesy, śruba do kutra rybackiego, kury, świnie, blok lodu do chłodni i wiele innych rzeczy, które mogą się na niego zmieścić, a nie jestem w stanie wszystkiego wyliczyć. Ogólnie rzecz biorąc, można na motocyklu wszystko przewieźć, czasem miałem, wrażenie, że gabaryty nie miały znaczenia, tylko ciężar ładunku.
Mam zamiar wypożyczyć motocykl z automatyczną skrzynia biegów. Wprawdzie mam ze sobą międzynarodowe prawo jazdy, z którym jeżdżę po całym świecie, lecz tu w Wietnamie nie jest ono honorowane. Aby móc tu legalnie prowadzić pojazdy trzeba mieć lokalne prawo jazdy. Nie żeby przepisy znacząco się różniły od naszych, ale powiedzmy kultura jazdy znacznie się różni, od nazwijmy to polskich czy europejskich standardów. Przepisy, znaki drogowe czy sygnalizacją świetlna są „umowne”. Dla nas europejczyków to, co się dzieje na tutejszych ulicach to przysłowiowy „Sajgon” - dosłownie. Na prostym odcinku drogi jazda jest jeszcze dość prosta, ale „schody” zaczynają się na najbliższym skrzyżowaniu. Pojazdy takie jak rowery, motocykle, samochody, riksze oraz piesi krzyżują się w różnych kierunkach, ich droga przejazdu czy przejścia nie ma logicznego uzasadnienia.
Będą pieszym na przejściu z sygnalizacją świetlną, wcale nie można czuć się bezpiecznie, nawet przy zielonym świetle! Tu nikt nie ma pierwszeństwa na drodze, chyba, że jest dużym wielotonowym pojazdem. Piesi przemykają pomiędzy pojazdami na drugą stronę ulicy i broń boże nie wolno cofnąć się! Idąc do przodu większość pojazdów ominie pieszego od tyłu, dlatego nie wolno się zatrzymywać, a tym bardziej cofać. Najlepiej jest więc poruszać się do przodu pieszo czy to pojazdem, starając się zachować i przewidzieć bezpieczną odległość z przodu. Osoby, które z takim ulicznym ruchem spotykają się pierwszy raz są bardzo zaskoczone tym komunikacyjnym chaosem, ale tego trzeba się nauczyć i po prostu przyzwyczaić. A może właśnie w tym chaosie jest jakaś metoda...? Bo przyznaję, że podczas pobytu tutaj widziałem tylko jeden wypadek i spotkałem trzy turystki, które uległy wypadkom motocyklowym, ale z ich winy – przewróciły się z powodu zbyt brawurowej jazdy. Policja podobno przymyka oko na jeżdżących bez lokalnego prawa jazdy turystów - biznes is biznes. Prawo jazdy mam od dawna i mam doświadczenie w prowadzeniu motocykli. Jeździłem motocyklami i samochodami w różnych miejscach świata włączając w to ruch lewostronny. Zamierzam więc i tym razem będąc tu w Hue poruszać się pojazdem. W hotelowej recepcji rezerwuję motocykl na dwa dni pobytu. Zbiegiem okoliczności w tym samym hotelu spotykam innych polaków - Piotra i Agnieszkę, podróżujących też na południe Wietnamu. Po dłuższej rozmowie dogadujemy się, że będzie nam znacznie raźniej i trochę taniej jeśli będziemy się trzymać razem i podróżować wspólnie. Agnieszka i Piotr są tu pierwszy raz, więc będą mogli skorzystać z mojego wcześniejszego doświadczenia z pobytu w Wietnamie, a ja będę miał towarzystwo. Razem więc wynajmujemy dwa motocykle i razem z moją koleżanką Ni Smile, jedziemy zwiedzać historyczne obiekty poza Hue. Wprawdzie byłem tam już podczas poprzedniego pobytu, ale mam niedosyt wielu rzeczy których poprzednio nie widziałem, lub nie zrobiłem dobrych zdjęć. Ni Smile wiedzie nas na skuterach przez dziesiątki skrzyżowań a potem wyjeżdżamy na peryferia miasta. Jedziemy około trzydziestu minut. Na głowie mam stosowny kask jasno zielonego koloru. Jego kolor może nie jest zbyt męski, ale na szczęście jest mojego rozmiaru. Motocykl, a raczej skuter jest z automatyczną skrzynią biegów, mogę więc maksymalnie skoncentrować się na drodze i podziwianiu widoków okolicy. Jest na co popatrzeć po drodze i co fotografować! Poruszamy się niezbyt szybko ok 40-50km/godz. Jest upalnie więc w takcie jazdy wiatr przyjemnie nas chłodzi. Mijamy dziesiątki kolorowych sklepików, warsztatów, stoisk i przeróżnych wystaw, oraz kramów z rzeczami codziennego użytku. Stragany z tropikalnymi owocami, kadzidełkami, tanimi ciuchami ciągnął się co jakiś czas przez dziesiątkami metrów. W suchym i upalnym powietrzu czuć dziwną mieszaninę zapachów niby jeszcze miasta - a już wsi. Delikatnie unoszący się dym kadzidełek z domowych ołtarzyków tłumi od czasu do czasu tę dominującą kompozycję zapachów. Czasem te zapachy drażnią nos, a czasem jest naprawdę miło poczuć taką mieszankę. Rzeczą, którą zwróciła tu moją uwagę jest to, że w przeciwieństwie np. do Bangkoku czy Manili, nie wyczuwa się tutaj specyficznego nieprzyjemnego zapachu z kanalizacji miejskiej. W tym klimacie procesy gnilne i rozkładu zachodzą znacznie szybciej i intensywniej. Czasem więc, tak śmierdzi w okolicy, że aż trudno wytrzymać. Wietnam podobnie jak Malezja, czy tym bardziej Singapur, wydaje się być naprawdę czysty. Bardzo miłe zaskoczenie! Jadąc zwalniam od czasu do czasu, prosząc siedzącą za mną na siedzisku motocykla Agnieszkę, aby robiła zdjęcia. Ja mam zajęte ręce kierownicą, liczę więc na udane zdjęcia mojej pasażerki. Z uwagi na to, że Piotr nie jeździł jeszcze motocyklem siedzi z tyłu motocykla prowadzonego przez Ni Smile. Trochę to śmiesznie wygląda, no ale to ona ma większe tu doświadczenie niż on. Widzę po jego minie, że nie jest z tej sytuacji zadowolony, ale tak jest praktyczniej – bo Ni Smile zna te tereny i tak jest bezpieczniej. Liczę, że Piotr szybko się zaaklimatyzuje do lokalnego drogowego ruchu i będziemy mogli później samodzielnie się poruszać na skuterach po mieście i nie tylko...
Dzięki obecności Ni Smile możemy poruszać się lokalnymi drogami i dotrzeć w miejsca gdzie przeciętny turysta nawet nie ma szansy dojechać, nawet z najlepszym biurem podróży. Odwiedzamy więc Tu Duc Tomb i przepiękne ogrody otaczające to miejsce. Spacerujemy wokół pałacowego stawu i fosy. Jest cicho i spokojnie, możemy się delektować tym miejscem. Ni Smile spokojnie i ze stoicką cierpliwością opowiada nam historię tego miejsca. Robimy dziesiątki zdjęć w tym przepięknym miejscu, które zachwyca budowlami i wyniosłymi cesarskimi grobowcami z XVIII w. Potem jedziemy na wzgórze The Vong Canh Hill, z którego rozciąga się wspaniały widok na Perfumową Rzekę. Nazwa rzeki pochodzi od kwiatów, a raczej od ich zapachu okresowo kwitnących tu i wydzielających bardzo przyjemną woń, którą następnie wiatr roznosi po okolicy. Tu mała dygresja. Mianowicie, moja lokalna przewodniczka Ni Smile nie znała tego miejsca, nie wiedziała o jego istnieniu... Miejsce to poznałem dzięki mężczyźnie, którego wynająłem rok temu na cały dzień, aby mi pokazał coś unikatowego, bardzo lokalnego – coś, czego nie ma w przewodnikach, ale znają tylko lokalni ludzie. Tak odkryłem dzięki niemu wzgórze i to wspaniałe miejsce. Nie jest to jednak zwykły punkt widokowy jakie wielokrotnie można spotkać w różnych miejscach w celu podziwiania tylko widoków na rozciągającą się w dole okolicę. Z tego miejsca w okresie Wojny Wietnamskiej (lata 1957–1975) – ze szczytu wzgórza, Amerykanie ostrzeliwali z dział armatnich i broni maszynowej partyzantów Wietkongu oraz wojska Północnego Wietnamu, które znajdowały się po drugiej stronie rzeki. Na wzgórzu, którego szczytem chodzimy widać pozostałości tamtych walk. Są tu podniszczone bunkry i betonowe punkty strzeleckie z otworami na broń maszynową, oraz betonowe cokoły, na których stały amerykańskie armaty. Znaleźliśmy również grób w pobliżu jednego z bunkrów, niestety bez żadnych informacji o pochowanej tu osobie. Rzeka jest dość duża, na szerokość przypomina mi Wisłę w okolicach Warszawy. Tereny wokół rzeki, to odradzająca się po wojnie zielona dżungla. Miejscami widać wycięte drzewa palmowe, to szykowane pod uprawy poletka. Jest też widoczna mała wioska po przeciwnej stronie, oraz zabudowania w postaci palmowych chatek. W oddali widoczny jest lokalny cmentarzyk. Dookoła panuje niesamowita cisza i sielankowy, błogi spokój. Patrzymy na rzekę, po której płyną leniwo barki z piachem, widać też pojedyncze łodzie rybackie i transportowe. Rzeka nie jest uregulowana, jej brzegi łagodnie łącza się z lądem, a nurt delikatnie dotyka porośnięte trawą brzegi. Jesteśmy tu zupełnie sami. Gdy byłem tu poprzednio, ów mężczyzna, którego imienia nawet nie pamiętam, opowiadał mi co się tu wówczas działo. Pamiętam, że gdy opowiadał o historii tego miejsca – a był jej naocznym świadkiem, oczyma wyobraźni starałem się zobaczyć tamte chwile, jak strzelają potężne działa ze wzgórza, wybuchające pociski gdzieś daleko w dżungli i pozostawiające ogromne leje oraz pustoszące okolice. Rzeka tutaj pełniła w owym czasie istotną rolę, bo była ważnym szlakiem komunikacyjnym i transportowym oraz naturalną granicą, dlatego tak bardzo Amerykanie bronili tego miejsca. Obecnie jest tu wspaniały punkt widokowy na rzekę i okolicę, gdzie widoczność sięga kilkudziesięciu kilometrów. Jest to też miejsce romantycznych randek lokalnej młodzieży...
Fakt, że ja znałem to miejsce, a Ni Smile nie wiedziała o nim, bardzo ją zawstydził. Nie moja wina... Chciałem jednak to miejsce ponownie odwiedzić, oraz podzielić się nim z moimi przyjaciółmi - Agnieszką i Piotrem. Ni Smile potem jednak śmiała się z tej sytuacji mówiąc, że pierwszy raz się jej zdarzyło, aby obcokrajowiec był jej przewodnikiem w jej kraju i jej mieście...
Po dłuższej chwil spędzonej na wzgórzu pojechaliśmy na skuterach dalej. Dotarliśmy do Tu Hieu Pagoda - miejsca, gdzie znajduje się mały klasztor z buddyjskimi mnichami, oraz gdzie młodzi chłopcy uczą się na mnichów. Miejsce równie ciche i spokojne jak poprzednie. Nie ma turystów, panuje niesamowity spokój. Jedynie co kłóci się z tym miejscem i jego charakterem, to dwie panie koczujące przed bramą i handlujące lokalnymi pamiątkami (wachlarze, pocztówki, magnesy, bransolety itp.). Zaraz po zaparkowaniu naszych skuterów dopadły nas i narzucały się ze swoimi towarami mówiąc „buy something!” (ang. kup coś). Były bardzo nachalne i nieustępliwe, jednak nikt z nas nie był zainteresowany kupieniem czegokolwiek. Agnieszka widząc moje podirytowanie doradza mi abym chociaż na odczepnego kupił wodę. Myślę sobie ok, faktycznie i tak miałem kupić wodę, więc niech będzie od niej, a przy okazji się odczepi. Jednak jak usłyszałem cenę, za jaką chce mi sprzedać pół litra butelkowanej wody, to się roześmiałem! Cena za pół litra była trzykrotnie wyższa, niż za półtora w przeciętnym sklepie! Oczywiście odmówiłem i wskazałem jej właściwą cenę zarówno za pół litra, oraz za większą. Handlarka widząc, że orientuje się w kosztach od razu zmieniła się w bardziej potulną, oraz nie proszona pobiegła po wodę i zaproponowała po „normalnych” cenach, a nie jak dla naiwnych turystów. Do przebiegnięcia do swojego „magazynku” miała jakieś sto metrów, gdy więc wróciła była lekko zdyszana. Nadmienię, że nie była już najmłodsza i była lekko „przy kości”. Jednakże wcześniej nie pozwoliła mi dokończyć zdania i nie wiedziała, że potrzebuję dwa razy po półtora litra, a nie jedyne pół litra. Teraz możecie sobie wyobrazić jej spojrzenie jak wreszcie miałem okazję jej o tym powiedzieć. Mina jaką zobaczyłem na jej twarzy była bezcenna... Przyjęła to jednak ze stoickim spokojem, rzuciła mi krótko „ok, no problem”, odwróciła się na piecie i tą samą drogę w podobnym tempie pokonała raz jeszcze. W międzyczasie przeniosłem wzrok na Agnieszkę, która przypatrywała się całej sytuacji. Jej zaciśnięte usta, zmarszczone czoło, oraz przymknięte oczy wyrażał wszystko to, co chciała mi wówczas powiedzieć. Myślałem, że skończy się tylko na wyrażającym dla mnie jej dezaprobatę spojrzeniu, jednak po chwili usłyszałem, że jak tak mogłem, że starsza pani, że zasapana, że biegała! itd. W momencie gdy Agnieszka skończyła mi „wykładać”, wróciła jeszcze bardziej zdyszana pani handlarka dzierżąc w dłoniach dwie duże butelki wody. Widziałem satysfakcję w jej oczach i oczach Agnieszki. Pani cisnęła mi w ręce chłodne butelki z wodą jednocześnie oczekując zapłaty. Patrząc na obie poddenerwowane panie rzuciłem w ich kierunku „zapomniałem powiedzieć, że wolę o smaku cytrynowym...”
No jasne, że żartowałem...! Ale przez chwilę czułem, że nie są pokojowo do mnie nastawione ;)
Miejsce przez nas odwiedzane okazało się oazą spokoju i doskonałym miejscem na medytację. Niestety byliśmy tam zaledwie na godzinę przed zamknięciem, więc nie mogliśmy się długo cieszyć tym miejscem. Agnieszka wyjeżdżała stamtąd niepocieszona. Powoli robiło się ciemno i wróciliśmy do hotelu oddając skutery. Wieczorem pieszo zwiedzaliśmy centrum Hue spacerując wzdłuż rzeki, przeszliśmy przez ładnie oświetlony most nad Perfumową rzeką, oraz poszliśmy na kolację do lokalnej knajpki. Ni Smile polecała nam lokalne mięsne specjały, oraz zupy. Ja jako eksperyment kulinarny potraktowałem potrawę, którą i ona zamówiła. Zamówiłem więc potrawę z mięsem wieprzowym, oraz z czymś co przypominało z wyglądu galaretę o kolorze brunatnym. Ni uświadomiła mnie, że ta „galareta”, to jest specjalnie przyrządzona wieprzowa krew. Nie było to złe w smaku, ale dość dziwne jak na mój gust. Nie mogę też smaku tej galaretki porównać z czymkolwiek, bo w naszej polskiej kuchni nie spotkałem się z czymś takim. Poprzednim razem tu w Hue też eksperymentowałem kulinarnie jedząc pierwszy raz myszy. Muszę przyznać, że były dobrze przyrządzone! Grillowane myszki smakowały jak grillowane młode kurczaczki. Jednak ze względu na rozmiar myszy, aby się nimi najeść trzeba by ich dość sporo zjeść. Na spróbowanie więc zamówiłem wówczas kilka i przyznam się, że jak kończyłem ostatnią muszkę, to już zapomniałem o pierwszej i nadal byłem głodny. Poza tym już sam rozmiar myszy sprawia, że trudno się z nią obchodzić. Biorąc udko (szumnie powiedziane - udko, powinno być mini udko), do ust miałem wrażenie, że obgryzam szpilkę krawiecką z kawałków mięska. Teraz mi na myśl przyszło, że może niepotrzebnie obgryzałem te kostki, lecz trzeba było je po prostu razem z mięsem pogryźć...?
Pagoda. Zakazane Miasto i plaża
Hue – dzień drugi.
Wstajemy dość wcześnie, bo około szóstej rano. To będzie długi dzień i pełen nowych wrażeń, potrzebujemy więc dużo czasu na zwiedzanie i pokonanie wielu kilometrów na skuterach. Szósta rano jak dla Wietnamczyka, to nie jest jakoś specjalnie wcześnie. Tu klimat dyktuje tempo życia i reguluje jego cykl. Większość Wietnamczyków wstaje przed wschodem słońca, jest wówczas znacznie chłodniej i można wykonać różne prace w bardziej sprzyjających, czyli niższych temperaturach. Na wybrzeżu Morza Południowochińskiego widywałem kąpiących się w morzu ludzi już o szóstej rano, potem znikają gdzieś i ponownie pojawiają się późnym popołudniem, gdy temperatura powietrza znowu spadnie.
Vis a vis naszego hoteliku znajduje się mała lokalna restauracja, tu jemy europejskie śniadanie - w zestawie: sadzone jajka z grzankami i kawa. Po posiłku zaopatrzeni w wodę wskakujemy na skutery i jedziemy do Pagody Then Mu z 1601r. - jednej z najstarszych i najpiękniejszych budowli sakralnych w Wietnamie. Dzisiaj Piotr samodzielnie prowadzi skuter. Widzę błysk zadowolenia w jego oczach. Pani z wypożyczalni zrobiła mu krótkie szkolenie i teraz już z dużą pewnością siebie jedzie za mną, trzymając się blisko. Ni Smile ma dzisiaj zajęty dzień swoimi sprawami, więc samodzielnie będziemy zwiedzać, zdając się na moją pamięć i kompetencje. Zbliżamy się do Pagody, z daleka widzę rosnącą w oczach jej ośmiokątną wieżę Phuoc Dien. Parkujemy skutery uiszczając stosowną opłatę. Pan parkingowy białą kredą nanosi tylko jemu znane oznaczenia na czarnych siedziskach naszych pojazdów, dostaję również odpowiedni numerek, jako dowód zapłaty za parking. Idziemy do pagody przechodząc przez plac ze stoiskami ociekającymi przeróżnymi pamiątkami z tego miejsca. Za placem lekko skręcamy w prawo, a naszym oczom ukazuje się wcześniej już znana nam Suong Huong, czyli Perfumowa Rzeka. U jej brzegu kołyszą się zaparkowane kolorowe turystyczne łodzie, bo można tu również dopłynąć. Idziemy ulicą. Po jej lewej stronie widać strome schody wiodące ostro w dół, do rzeki, a na prawo podobne strome schody, ale wiodące w górę do bram pagody. Chcąc sobie tutaj zrobić zdjęcia musimy poczekać dłuższą chwilę, aż wycieczka Koreańczyków skończy swoją sesję fotograficzną na tle pagody i zniknie z naszego planu zdjęciowego. Mijamy bramę, potem wielki dzwon stojący na drewnianych wsparciach, a następnie posągi strażników, którzy strzegą świątyni. Posagi mają około dwa i pół metra wysokości, nie są, więc naturalnych wymiarów. To, co przyciąga w nich naszą uwagę to to, że posągi są bardzo kolorowo pomalowane. Ich głowy czasem przypominają zwierzęce, a czasem ludzkie kształty, wiszące doklejone włosy i wąsy są z naturalnego włosia. Pomimo, że są bardzo stare, to zachowały się w bardzo dobrym stanie. Idziemy dalej kierując się ku ogrodowi z tyłu pagody. Przechodzimy do świątyni. Aby wejść do środka musimy zdjąć obuwie. Mijam tabliczkę z napisem „dla modlących się”. Wewnątrz panuje cisza i spokój, nie ma ludzi. Centralnym punktem świątyni jest coś w rodzaju ołtarza ze złotym posągiem Buddy pośrodku. Za nim znajdują się trzy inne posągi, ale co to jest nie mogę dojrzeć, nie mogę też wejść już dalej. Dookoła krząta się dwóch mnichów ubranych w szare mnisie szaty. Podlewają kwiaty, zmieniają dopalające się świece, poprawiają dekoracje oraz przynoszą nowe ofiary w postaci owoców i słodyczy. W powietrzu czuć charakterystyczny zapach kadzidełek i słychać dźwięk wydobywający się z potężnej mosiężnej misy, w którą systematycznie uderza drewnianym trzonkiem, trzeci znajdujący się tu mnich. Słychać rytmiczne bummmm, bummmm, bummmm. Kolejne uderzenie w misę następuje dopiero wówczas, gdy poprzednie prawie ucichło. Jest upalnie, a słuchając tego dźwięku dostaję gęsiej skórki. Obok świątyni jest klasztor, tu kształcą się na mnichów nowo przyjęci do zakonu młodzi chłopcy. W klasztornym ogrodzie jest garaż, stoi w nim wystawiony do oglądania samochód, którym mnich Thích Quang Đuc pojechał w czerwcu 1963 roku do Sajgonu. W proteście przeciwko reżimowi prezydenta Diem, dokonał on samospalenia na jednym z ulicznych skrzyżowań miasta. Wieść o tym tragicznym wydarzeniu rozniosła się po świecie, wywołując międzynarodowe protesty przeciwko despotycznemu i skorumpowanemu reżimowi Wietnamu. Wydarzenia te doprowadziły 1 listopada 1963 roku, do obalenia ówczesnego rządu, a mnich Thích Quang Đuc jest od tamtej pory czczony przez wietnamskich buddystów, jako męczennik.
Opuszczamy to mistyczne i pełne spokoju miejsce, kierując się teraz do kolejnego punktu zwiedzania w Hue. Jedziemy do Cytadeli i Zakazanego Miasta. Obie budowle znajdują się na terenie obecnego miasta Hue. W chwilę po tym jak ruszyliśmy z parkingu, siedząca za mną na skuterze Agnieszka, sygnalizuje mi, że się źle czuje, że słabnie. Nie czekając na dalszy opis samopoczucia szybko pytam, kiedy ostatnio piła wodę. Ze zdziwieniem i przerażeniem dowiaduje się od niej, że ostatnio piła napoje podczas śniadania! Boże, od tamtej pory minęło ponad trzy godziny! Natychmiast zwalniam i zatrzymuję się przy najbliższej ulicznej kawiarni. Jest ponad trzydzieści pięć stopni w cieniu, prawie południe, słońce w zenicie, mamy najbardziej upalne godziny w ciągu dnia. Objawy osłabienia, jakie mi opisuje Agnieszka świadczą o tym, że przebywała zbyt długo na palącym słońcu (i to bez osłony na głowie), i że może być odwodniona. Bez paniki, ale pośpiesznie reagujemy, aby jej pomóc. W kawiarni zlokalizowanej na zewnątrz budynku znajdujemy miejsce w cieniu. Uprzejma właścicielka przynosi duży wentylator, jednocześnie zamawiamy dla każdego z nas dużą szklankę zimnego soku z trzciny cukrowej. Taki napój zawiera mnóstwo łatwo przyswajalnych węglowodanów, więc szybko powinno się udać podnieść Agnieszce poziom cukru we krwi, jednocześnie nawadniając i chłodząc jej organizm. Następnie zamawiamy zimne piwo z lodem. Chłodne, małe piwo jest doskonałym elektrolitem podawanym w celu nawodnienia, po utracie wody. Jednak trzeba uważać, bo zbyt duże ilości wypitego piwa mogą działać moczopędnie, a tego chcemy uniknąć, bo znowu można się odwodnić. Czas powoli mija i widać już po naszej koleżance, że czuje się coraz lepiej. Wraca jej uśmiech na twarzy i robi się rozmowniejsza. „Kurację” kończymy małą mocną wietnamską kawą. Ta, natomiast powinna podnieść jej ciśnienie krwi, które spadło w wyniku rozszerzenia się naczyń tętniczych i żylnych, na skutek działania wyższej temperatury otoczenia. Po ponad godzinnej „terapii”, Agnieszka wreszcie czuje się znacznie lepiej i wraca do siebie. Teraz będzie już pamiętać, że musi często pić wodę i chronić głowę przed słońcem. Możemy obecnie dalej kontynuować jazdę do Cytadeli. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo okazało się, że złapałem gumę w tylnym kole mojego skutera... Na to lekarstwa już nie mam, jedyne, co możemy zrobić w tej sytuacji, to pokornie wrócić do hotelu i wymienić motocykl na inny lub czekać na naprawę koła. Kończy się tym, że tracimy kolejne półtorej godziny czekając na wymianę dętki w kole. Pomimo małych trudności nie tracimy animuszu i wreszcie udaje się nam dotrzeć do Cytadeli i Zakazanego Miasta. Cesarska Cytadela znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Poza tym, że jest to piękne i historyczne miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić w Hue - to jest jeszcze jeden powód ku temu, aby tu przyjść. Jeden z naszych Lubelskich architektów Kazimierz Kwiatkowski, kierował pracami konserwatorskimi w Wietnamie od 1981 roku, do swojej śmierci w 1997 roku. Dzięki niemu i jego wysiłkom odrestaurowano świątynię To Mieu w Purpurowym Zakazanym Mieście, właśnie tu w Hue. Obecnie w tej świątyni jest wydzielone miejsce, gdzie znajdują się dedykowane mu tablice pamiątkowe, oraz mała ekspozycja zdjęć przypominająca jego prace renowacyjne prowadzone w tym miejscu. Jak się później okazało Kazimierz Kwiatkowski jest bardzo znaną osobą w wielu miejscach, a nazywany jest przez Wietnamczyków Ka-Zik. W Wietnamie są jeszcze dwa inne miejsca związane z Kazimierzem Kwiatkowskim, ale wspomnę o nich później, podczas dalszych opisów z podróży. Tu muszę się przyznać, że podczas poprzedniego wyjazdu do Wietnamu nie doszukałem się w przewodnikach informacji o naszym rodaku i jego dokonaniach dla Wietnamu, oraz o wkładzie finansowym naszego państwa. Może dlatego, że korzystałem wówczas w większości z obcojęzycznych przewodników, dla których te fakty nie było istotne, wiec zostały pominięte. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się o Kwiatkowskim i o tym, co mnie ominęło. Pamiętam również to fatalne uczucie, jakie mnie wtedy ogarnęło, że byłem tak blisko, a nie zobaczyłem... Byłem na siebie wówczas bardzo zły i postanowiłem, że muszę tam wrócić. Za punkt honoru wziąłem sobie odnalezienie i odwiedzenie wszystkich trzech miejsc związanych z Kwiatkowskim. A teraz tu jestem i realizuję swoje postanowienie i marzenie.
W świątyni To Mieu mieliśmy dość zabawną sytuację. Otóż, przed wejściem do świątyni zauważyłem szybko idącą kobietę, niosła ona na błyszczącej tacy świeżo upieczone prosię, które będzie złożone jako dar na świątynnym ołtarzyku. Prosiaczek wyglądał naprawdę fantastycznie, był koloru złoto-brązowego, polukrowany i błyszczał się w świetle słońca. Wspaniały zapach pieczonego prosiaczka rozchodził się w powietrzu drażniąc nasze zmysły. Ponieważ była już pora obiadowa i nagle poczuliśmy w żołądkach, że powinniśmy coś zjeść, to oczywiście natychmiast pojawiło się skojarzenie o zjedzeniu czegoś mięsnego i smacznego. Z Piotrem podeszliśmy do ołtarzyka, gdzie został złożony w ofierze prosiaczek i po chwili zaczęliśmy fantazjować na jego temat, że pewnie jest soczyście wypieczony, że skórka musi być chrupiąca, że pięknie pachnie i że w ustach mięsko samo się rozpuszcza. W żartach oczywiście, obmyśliliśmy nawet plan „porwania” prosiaczka i skonsumowania go. Dobrze się przy tym bawiliśmy chichocząc dyskretnie i gestykulując. Szczególnie zabawnie zrobiło się, gdy Agnieszka dołączyła do nas i dołożyła swoje „pięć groszy”, do wymyślonego już nikczemnego planu kidnapingu prosiaczka. Poza nami w świątyni nie było innych zwiedzających. Jednak z pewnej odległości przypatrywało się nam dwóch strażników, którzy nagle zorientowali się w sytuacji i dyskretnie przeszli w kierunku ołtarzyka i leżącego tam prosiaczka, zajmując strażnicze pozycje. Stale nas przy tym obserwowali, jakby go chcieli przed nami obronić! Teraz już wybuchając śmiechem musieliśmy szybko opuścić nasze niedoszłe miejsce przestępstwa. Właśnie zrobiliśmy się bardzo głodni...
Ostatnim miejscem, jakie chcemy w okolicach Hue odwiedzić jest oddalona od miasta o około szesnaście kilometrów nadmorska, podobno ładna plaża. Wszyscy się cieszymy na myśl o kąpieli w ciepłych wodach Morza Południowochińskiego. Upalne dni i wiele podróżniczych emocji sprawiły, że wręcz pragniemy wytchnienia na plaży oraz poleżenia pod palmami na piachu. Po drodze na plażę wstępujemy na rybny obiad w jednej z przydrożnych rodzinnych restauracji. Szybko zjadamy smażone ryby. Każdy z nas wziął inną, aby spróbować różnych lokalnych gatunków, podawanych z ryżem i wspaniałymi duszonymi warzywami. Ponieważ jesteśmy w Azji, więc staramy się jeść jak Azjaci, czyli pałeczkami, a nie widelcem z nożem i łyżką. Na początku nie idzie to łatwo moim przyjaciołom Piotrowi i Agnieszce, ale ta sztuka posługiwania się dwoma patyczkami nie jest zbyt trudna i oboje z uśmiechem na twarzach łapią w mig tę umiejętność.
Jedziemy szybko, bo zaczyna się robić późno. Przez te dzisiejsze przygody straciliśmy ponad trzy godziny, więc teraz zostało nam mało czasu, a że jutro rano wyjeżdżamy dalej na południe, to mamy wielką ochotę na tę morską kąpiel. Na nasze szczęście droga nie jest trudna, lecz jest fatalnej jakości z powodu niezliczonej ilości dziur w asfalcie i sporego natężenia ruchu na wąskiej drodze. Właśnie w myślach obiecałem sobie, że po powrocie do Polski już nie będę narzekać na stan naszych dróg, ale będę się cieszyć tym co mamy... Aby nie wyróżniać się zbytnio spośród tłumu motocykli, trąbię tak samo głośno i często jak inni. Wielu z mijających nas motocyklistów nawet nie zauważa nas, białasów na skuterze. Dopiero jak zorientowali się po siedzącej z tyłu Agnieszce, zaczęli do nas machać rękami, coś wykrzykiwać, a nawet zaczepiać. Było to bardzo śmieszne i sympatyczne z ich strony. Po kilkudziesięciu minutach dojeżdżamy do wymarzonej plaży. Ni Smile, która nie mogła dzisiaj z nami podróżować dość dokładnie opisała mi drogę dojazdu, więc dzięki jej wskazówkom mogliśmy szybko tu dotrzeć. Plaża jest szeroka i czysta, nie ma jednak palm, te pozostały za naszymi plecami. W oddali widać strzeżoną plażę z wytyczonym miejscem do pływania, oraz wieżyczkami ratowniczymi i ratownikami pływającymi na motorówkach. Na naszej - niestrzeżonej plaży, są zadaszone podesty do imprezowania, oraz wypożyczalnia zdezelowanych małych leżaków. Leżaki są małe, bo to (znowu), wietnamski rozmiar. Idziemy plażą stąpając po rozgrzanym słońcem piachu. Plaża ta nie jest znana przez turystów, więc jesteśmy tu jedynymi obcokrajowcami. Setki małych czarnych wietnamskich oczu patrzą na nas ze zdziwieniem, co tu robimy. Staramy się udawać, że nie widzimy ich zaciekawienia. Dochodzimy do leżaków i natychmiast zjawia się znikąd mały pan z wypożyczalni tychże leżaków. Po uiszczeniu niewielkiej opłaty możemy zająć trzy drewniane leżaki z brezentowym siedziskiem i plastikowy mały stolik. Dodatkowo zamawiamy niskoprocentowe lokalne zimne piwo i wreszcie się rozsiadamy. Piwo oczywiście w celu nawodnienia się... Setki małych oczu nadal patrzą na nas. Ignorując te spojrzenia przebieramy się w spodenki do kąpieli i idziemy z Piotrem popływać. Agnieszka zostaje na leżaku pilnując naszego dobytku oraz rozkoszując się papierosem. Woda w morzu jest fantastyczna, jest znacznie bardziej słona niż w Bałtyku, ale to nam nie przeszkadza, za to jest o wiele cieplejsza. Tak „na oko” ma około dwadzieścia sześć stopni Celsjusza. Fal prawie nie ma, można więc popływać. Piotr dzięki zabranym ze sobą okularkom pływackim może też ponurkować. Na jego szczęście znajduje na dnie niedaleko brzegu banknot wietnamskich dongów o nominale dwa tysiące, co odpowiada mniej więcej wartości dwudziestu polskich groszy. Nie jest to wiele, ale śmiejemy się, że już częściowo podróż mu się zwróciła. Zaczęło się ściemniać, czas wracać do miasta. W doskonałych nastrojach jedziemy do Hue. Mamy dzisiaj jeszcze spotkanie z Ni Smile i jej bliźniaczą siostrą Sang Mi. Razem umówieni jesteśmy na wyjście do lokalnego klubu i wspólną zabawę. Nie dość, że są bliźniaczkami to jeszcze mają tak mylące imiona, można zwariować!
Jest godzina osiemnasta, zrobiło się na tyle już ciemno, że jadąc skuterem muszę zaświecić światło. Mijamy jedno skrzyżowanie, a potem następne. Zaczyna do mnie docierać, że coś jest nie tak, że nie poznaję tego miejsca, czyli nie tędy jechaliśmy na plażę. Zawracamy. Jadę w kierunku skrzyżowania, które pamiętam. Skręcam w kolejną uliczkę, która wygląda znajomo. Po dwóch kilometrach zatrzymuje się mówiąc Agnieszce i Piotrowi, że coś jest znowu nie tak. Mam dobrą wzrokową pamięć oraz dość dobrze orientuję się w topografii terenu i nie pamiętam abyśmy jechali tą drogą i mijali te okolice. Fakt, że jechaliśmy tu za dnia, ale teren nie może się aż tak różnić! Postanawiamy zasięgnąć informacji u pierwszej napotkanej osoby. Zatrzymuję się przy idącej drogą handlarce orzeszków ziemnych. Wiedząc, że nie porozumiem się z nią po Wietnamsku, rzucam tylko krótko „Hue?” pokazując w tym samym momencie ręką kierunek przed sobą, a potem za sobą. Starsza pani chyba nie zrozumiała moich intencji, bo od razu podsunęła mi koszyk z orzeszkami do sprzedania, szeroko się przy tym uśmiechając. Grzecznie podziękowałem po wietnamsku (znam kilka grzecznościowych zwrotów), a potem ponowiłem swoje pytanie z tymi samymi gestami. Widać było, że pani jest rozczarowana brakiem mojego zainteresowania jej towarem, ale za to potwierdziła skinieniem głowy i ruchem ręki, że powinniśmy kontynuować jazdę na wprost, przed siebie. Okay. Jedziemy, dalej sądząc, że może jest to inna droga dojazdu do miasta. Po kilku kilometrach pytam ponownie mężczyznę spotkanego przy drodze i uzyskuję podobną informację jak poprzednio - od starszej handlarki, że prosto przed siebie mamy jechać. Generalnie nie jest źle, dobrze się jedzie, ulica wije się jak wąż między starymi budynkami. Mijamy ludzi, którzy wychodzą na ulicę, aby spotkać się ze znajomymi, widać dzieci bawiące się przy drodze prawie po ciemku, otwarte knajpki i pierwsi „zawiani” goście przemykający od czasu do czasu w okolicach barów. Ma to swój urok i klimat, tyle, że nie widać naszego punktu docelowego, czyli Hue. Zerkam na poziom paliwa w baku skutera i okazuje się, że wskazówka zaczyna niebezpiecznie opadać w kierunku napisu „EMPTY” - na wyświetlaczu skutera. Informuję o tym siedzącą za mną Agnieszkę, ale ona jest tą sytuacją świetnie rozbawiona. Nie dość, że mówiąc wprost zgubiliśmy się, to jeszcze kończy nam się paliwo! U Piotra sytuacja z paliwem wygląda znacznie lepiej, na szczęście. Wyjechaliśmy poza zabudowania i nagle okazuje się, że jedziemy wzdłuż zatoki, tyle, że mam ją ze swojej prawej strony! Doznaję olśnienia - tak nie powinno być! Jadąc na plażę zatokę miałem właśnie po swojej prawej stronie, oznacza to tylko jedno, że jedziemy w przeciwnym kierunku, a ludzie, których pytaliśmy o drogę, nie udzielili nam właściwych wskazówek. Na dodatek właśnie skończyły się przydrożne światła i z drogi zrobiła się dróżka. Nie jedziemy dalej - postanawiam, że zawracamy. Widzę po Agnieszce, że jest tą sytuacją wprost zachwycona. Podoba się jej taka przygoda. No tak, jest ciemno, obce miejsce, kończy się paliwo, nie mamy wody ani jedzenia, nie wiemy gdzie jesteśmy. Ładna mi przygoda! Tym razem, już nie pytając nikogo o drogę wracam kilkanaście kilometrów, do znanego mi już skrzyżowania. Tu zatrzymuję się przy barze i staram się z kimś porozmawiać po angielsku. Mocno podpity pan podchodzi do nas zachęcając do wejścia, nie możemy się porozumieć. Po chwili woła swoją żonę, na całe szczęście ona zna angielski i wreszcie dowiadujemy się gdzie powinniśmy jechać i gdzie prawidłowo skręcić. Pijany i nachalny facet znowu zachęca nas do wejścia, na szczęście żona odciąga go od nas machając serdecznie na pożegnanie. Jadąc przez wskazane przez panią skrzyżowanie odkrywam, że skierowała nas w ostatnią, niewybraną wcześniej przeze mnie drogę. Teraz, nawet pomimo ciemności rozpoznaję okolicę, którą wcześniej już jechaliśmy. Odetchnąłem z ulgą, że wreszcie jestem na właściwej drodze.
Obecnie jedynym moim problemem pozostaje brak paliwa. Wskaźnik poziomu benzyny osiągnął zero, a pomarańczowa kontrolka symbolizująca dystrybutor świeci się już od dłuższej chwili. Perspektywa pchania motocykla wisi nade mną i wcale nie chce mi się nadal śmiać – w przeciwieństwie do Agnieszki. Ona się świetnie bawi! Po przejechaniu z minimalną prędkością mostu i rzeki przypominam sobie, że zaraz powinna być stacja paliwowa. Będziemy mieli dużo szczęścia, jeśli nadal będzie otwarta, bo już mijaliśmy kilka małych dystrybutorów, ale zamkniętych o tej porze. Po chwili po mojej prawej stronie ukazuje się zapamiętana przeze mnie stacja paliwowa. Jest otwarta, jesteśmy uratowani, tankujemy więc! Zaglądam do pustego baku i odkrywam, że dosłownie dojechaliśmy na oparach benzyny! Ha ha, czuję się jak rozbitek na morzu odnaleziony przez ratowników. No, teraz to i ja się już śmieję.
Przez tę naszą przygodę ze zagubieniem się w trasie straciliśmy dużo czasu, nie zdążymy, więc na spotkanie i imprezę z bliźniaczkami. Zresztą, przeszła nam już w międzyczasie ochota na imprezowanie i kolektywnie stwierdzamy, że wracamy do hotelu, aby odpocząć. Jutro przed południem wyjeżdżamy dalej, więc i odpoczynek się nam przyda. Przed oddaniem motocykli Piotr nadal ma ochotę na dalszą jazdę skuterem. Widzimy z Agnieszką, że takie podróżowanie i zwiedzanie bardzo mu się spodobało. Postanawia, więc wypalić resztę paliwa jeżdżąc wkoło po okolicy naszego hotelu. Powraca pół godziny później. My w tym czasie z Agnieszką robimy drobne zakupy i umawiamy się z Sang Mi i Ni Smile – naszymi bliźniaczkami, na wspólne poranne i pożegnalne śniadanie. Na koniec długiego wieczoru siadamy we trójkę i wspólnie omawiamy dzisiejszy dzień, który obfitował w przygody, oraz planujemy kolejny. Rozmowom naszym, uroku dodaje wspólna degustacja lokalnego rumu... ;) Podróżowanie jest wspaniałe!