Jak nie podróżować w święta i nie dać się zepchnąć z kei.
Jesteśmy na miejscu, daleko na horyzoncie widać małe wysepki sterczące ponad horyzont wody Zatoki Halong. Wygląda to tak, jakby ktoś zrobił babki z piasku i poustawiał je niedbale na wodzie. Mija czas, a my nadal czekamy na naszą łódź. W porcie poza zagranicznymi turystami dosłownie roi się od Wietnamczyków. Powodem tego zalania lokalną ludnością jest fakt, że właśnie mamy początek maja i Wietnamczycy obchodzą trzydniowe święto państwowe. Zorganizowane wycieczki Wietnamskich robotników przybyły więc tu w celach aktywnego wypoczynku, o który zadbała partia oraz w celach edukacyjnych. Robi się nerwowo w naszej grupie. Okazuje się, że od dwóch godzin żaden z jachtów nie wypłynął na wody zatoki, a nasza łódź też nie wróciła jeszcze z poprzedniego rejsu. Od naszego przewodnika dowiadujemy się, że dzień wcześniej była burza na zatoce i obsługa portu nie może się doliczyć ludzi, którzy byli na pokładzie jednej z łodzi. Nadmienię tylko, że codziennie wypływa na zatokę około stu łodzi z minimum dwudziestoma pięcioma turystami na pokładzie, z czego około sześćdziesiąt łodzi nocuje zakotwiczona między wyspami a reszta wraca do portu. Nieoficjalnie mówi się, że przyczyną tych opóźnień jest wczorajsza burza, w trakcie której zaginęło na jednej z łodzi dwóch turystów. Później od jednego z członków załogi dowiadujemy się, że to jednak nie z powodu burzy zaginęli, ale najzwyczajniej w świecie dwóch młodych turystów się spiło na jachcie i w nocy bez żadnego zabezpieczenia poszli popływać. Do tej pory ich nie ma...
Nasz jacht przypłynął. Po załatwieniu wszelkich formalności w porcie wreszcie możemy być zaokrętowani. Wchodzimy na pokład i pierwsze co rzuca mi się w oczy po wejściu na trap to fakt, że nasza „łajba” jest pomalowana na biało. Tu wyszeptałem pod nosem pewne słowo na „k...”, bo to, co zobaczyłem, to zwaliło mnie z nóg na drewniany pokład jachtu. Wziąłem głębszy oddech bo aż mi ciśnienie skoczyło, a jestem w „średnim wieku”, więc ryzyko wystąpienia zawału jest u mnie statystycznie większe, niż u trzydziestolatka czy pięćdziesięciolatka. Co się więc stało? A to, że poprzednim razem jak tu pływałem na jednej z łodzi, to przyjemnie było popatrzeć na różnokolorowe jachty pływające po wodach zatoki. Pływające tu wcześniej jachty stylizowane były na stare dżonki z ozdobami w stylu chińskim. Rzeźby w kształcie smoków, żółwi, tygrysów, węży i elementami florystycznymi były pięknie pomalowane i zdobiły dzioby oraz kadłuby łodzi. W większości przypadków kolor jachtów był brązowy, a tylko nieliczne były żółte, natomiast były pięknie zdobione i pokryte różnymi kolorami. Złote elementy wyróżniały stylistykę danego jachtu i podkreślały jego charakter oraz unikatowość. Każda więc z łodzi była unikalna i piękna zarówno w stylistyce jak i w kolorach. Osłupiały patrząc tak na naszą łódź oraz inne zakotwiczone wokół w porcie, zadałem sobie sprawę, że wszystkie są pomalowane tak samo - na biało...! Masakra, jak można było to zrobić, kto do tego dopuścił?! Kto był tak beznadziejny, że za jednym pociągnięciem pędzla z białą farbą, pozbawił to miejsce jednego z walorów dopełniających wizualnie to wspaniałe miejsce? Jak się później dowiedziałem (znowu od załogi), dwa miesiące wcześniej zmienił się manager portu i floty pływających tu jachtów i wymyślił właśnie to, że wszystkie jachty w porcie będą pomalowane na biało... Rozumiem, że w Wietnamie jest komuna i komunistyczne podejście do wszelkich działań, czyli musi być tak samo i wyglądać podobnie, ale żeby wymyślić coś tak bezsensownego...?
Zarówno ja, jak i moi współtowarzysze nie mogliśmy uwierzyć przez dłuższą chwilę w to, co widzimy. Zabrakło nam słów, którymi można by opisać nasze zdziwienie i ubolewanie nad dokonanym tu w tej formie swojego rodzaju wandalizmem. Tak, właśnie tak należy to nazwać - wandalizm. To straszne aby jednym zarządzeniem nieodpowiedzialnego człowieka, zmienić piękną kolorową flotę jachtów w zbiorowisko drewnianych łodzi pomalowanych na biało.
Dobre dwie godziny zajęło mi, aby oczy przyzwyczaiły się to tej szpitalnej bieli. Padające prostopadle na pokład i odbijające się ostre słoneczne światło, potęgowało uczucie wizualnego dyskomfortu. W międzyczasie dopłynęliśmy do jednej z większych wysp w okolicy. Tłumy Wietnamczyków z portu, teraz przypłynęły tutaj. Mamy zwiedzać jedną z najwspanialszych jaskiń położonych w tym regionie. To, co się tu teraz dzieje, to kolejny dowód na to, że ktoś nie potrafi zarządzać tym terenem. Rzeka tłoczących się ludzi podąża w kierunku wejścia do jaskini. Ludzie się wzajemnie potrącają, depczą, szturchają. Ktoś mi depcze po nogach. Z moimi 185cm wzrostu wyglądam w tym tłumie jak samotna latarnia morska, ale dzięki temu mogę się łatwo zorientować gdzie jesteśmy i co się dzieje. A to co się tu dzieje, jest zupełnie pozbawiane sensu. Zamiast cieszyć się otoczeniem i podziwiać piękno skał powstałych dzięki siłom natury oraz podziwiać wnętrze jaskini, każdy walczy o to, aby utrzymać się w prądzie drepczących ludzi i nie być rzuconym na otaczające nas skały. Zamiast się skupić wzrok na stalaktytach, stalagmitach, naturalnych źródłach i wspaniałych sklepieniach wielkiej jaskini, ja patrzę pod nogi aby kogoś nie zadeptać. Patrząc tak w dół odkrywam, że w okolicach wysokości moich kolan mam głowę wietnamskiego dziecka. Jego oczy patrzą na mnie jakby z dna jaskini, nie mam pewności czy spogląda na mnie, czy na sufit nade mną. Na szczęście matka mocno je trzyma za rękę, mam więc nadzieje, że nic mu się nie stanie ani się nie zgubi. Swoim ciałem staram się osłaniać to maleństwo od napierającego tłumu. Po godzinie bezsensownej dreptaniny w gigantycznej pieczarze, wreszcie udaje się nam wydostać z klaustrofobicznej jaskini. To był stracony czas. Znowu mam porównanie sprzed roku, kiedy to mogłem wejść tu swobodnie, robić prawie w samotności zdjęcia i nacieszyć się tym miejscem do woli. Wniosek? Nie przyjeżdżać nad zatokę w czasie świąt. Uradowany, że wreszcie wyszedłem z "ludzkiej rzeki" odkrywam, że to jeszcze nie jest koniec mojej drogi krzyżowej. Ludzie, którzy wyszli z jaskini nie są odbierani na łodzie, lecz tłoczą się na betonowej kei w małym porcie w zatoce wyspy. Znowu wszyscy płyniemy z rzeką ludzi. Tłum mnie niesie, nie opieram się bo nie ma to sensu, dziwnie wszytko wokół faluje, płynę z tym nurtem w kierunku cumujących do kei łodzi (w tym miejscu przypomniała mi się z okresu studiów książka „Psychologia tłumu” Le Bona – osobiście polecam). Moi towarzysze podróży z jachtu są trochę przerażeni, nasza grupa się rozsypała gdzieś w tłumie, nie możemy się odnaleźć. Kilka metrów ode mnie widzę naszego przewodnika, coś do mnie krzyczy, ale jego głos ginie pośród głosów tłoczących się ludzi. Tłum wreszcie stanął, ale nie dlatego, że ludzie przestali napierać, ale dlatego, że skończył się betonowy pomost i dalej jest tylko woda... W sekundę zrobiło się jeszcze ciaśniej i sytuacja robi się dość poważna. Ze zdumieniem odkrywam, że za moimi plecami są stragany, a tuż przed jednym z nich na krześle siedzi karmiąca piersią małe dziecko młoda matka. Teraz już zaczynam odpierać tłum, swoim ciałem chronię i matkę i jej dziecko. Kobieta stojąca przy jej krześle jest do niej bardzo podobna, to chyba jej matka. Coś do mnie mówi, ale nie rozumiem, lekko się do mnie uśmiecha, więc chyba nie ma złych intencji. Za chwilę pchając mnie w plecy pomaga odpierać tłum. Na szczęście ta walka nie trwa długo, łodzie przycumowały i ludzie dosłownie wpadają na ich pokłady. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem... Nasz mały horror właśnie się skończył.
Wycieczka po zatoce dopiero się zaczęła, a ja już mam tyle wrażeń, że strach pomyśleć co się jeszcze wydarzy podczas tych dwóch dni rejsu.
Ku mojej uciesze reszta dnia mija zgodnie z planem i w spokoju. Odwiedzamy małe zatoczki położone wśród urokliwych wysepek, pływamy kajakami i kąpiemy się w ciepłych wodach zatoki, odwiedzamy pływającą wioskę i zaglądamy w miejsca gdzie był kręcony jeden z odcinków Jamesa Bonda. Nadchodzi zmierzch, słońce schodzi powoli topiąc się gdzieś w Południowochińskim Morzu, zalewając nas czerwonożółtym światłem zachodu. Załoga łodzi daje wreszcie znak, że kolacja jest gotowa. Mesa - czyli duża kabina przeznaczona na posiłki wypełnia się obcokrajowcami z różnych stron świata. Troszkę to przypomina biblijną wierzę Babel. Różne języki przeplatają się w powietrzu tworząc dość ciekawe zestawienie. Jedynym językiem, który nas tu wspólnie komunikuje i spaja jest angielski. Kolejny wspólny element, któremu się poddajemy to wietnamskie jedzenie. Załoga do obsługi naszego jachtu szybko przestawia się w tryb kucharzy i kelnerów. Lokalne jedzenie w postaci ryb, owoców morza np. świeże krewetki, ośmiorniczki, kraby; ryżu i makaronu oraz wielu rodzajów warzyw ląduje na naszych stołach. Całości dopełniają lokalne tropikalne owoce. Moimi ulubionymi tutaj do spożycia przysmakiem spośród owoców są: rambutan, mango, jackfriut, papaja i ananas - uwielbiam je. Po kolacji w małych grupkach przenosimy się na górny pokład jachtu. Jest przyjemny wieczór, pomimo że słońce już dawno zaszło, to jest dość widno, ciepły i suchy wiatr wieje od strony morza. Panie, które są w naszym towarzystwie rozpuszczają włosy pozwalając im swobodnie unosić się z wiatrem, niektóre udają Marlin Monroe i bawią się sukienkami pozwalając aby wiatr je podwiewał, haha - prawie jak w filmie. Męska część wycieczki znacząco się uśmiecha i oklaskami nagradza te „występy”. Robi się coraz weselej, towarzystwo zaczyna się świetnie bawić. Na szczycie masztu delikatnie świeci słaba żarówka o żółtym świetle, ale mamy też szczęście - jest pełnia księżyca! Wokół nas widać w oddali inne kotwiczące w rozległej zatoce jachty. Tu spędzimy noc. Nie będę ukrywać – jest romantycznie...
Zaopatrzeni w lokalnej produkcji trunki gromadzimy się w kilkuosobowych grupach i rozmawiamy. O czym? O podróżach! No bo o czym mogą rozmawiać ze sobą ludzie z różnych stron świata? Oczywiście, nie jest to jedyny temat, ale dominujący. Jest też karaoke na pokładzie. Nie biorę jednak udziału w tym wydarzeniu bo słyszę, że nie mam szans, ktoś już gorzej "śpiewa" ode mnie. To Farida z Francji nadwyręża swoje gardło, jej mąż – Claudio, uciekł z tego występu i przyłącza się do nas. Zauważam też, że im dłużej wzajemnie się częstujemy rożnego rodzaju trunkami, tym łatwiej rozmawia mi się w innych językach... Rozmawiam z Francuzami i nagle zaczynam sobie przypominać podstawy francuskiego, po chwili wymieniam informacje z Niemcami i doskonale się rozumiemy "łamiąc" niemiecki, z Włochami poszło mi równie łatwo po włosku, poległem jednak na mandaryńskim (najpopularniejszy i oficjalny język w Chinach), w rozmowie z kolegą z Singapuru i z duńskim w rozmowie z Dunkami. Na nic się zdały kolejne „dwa głębsze” ryżowej wódki. Albo całkiem zapomniałem te języki, albo nigdy się ich nie uczyłem. W tym stanie ciężko zdiagnozować przyczynę mojej chwilowej amnezji... Na szczęście mowa ciała i język migowy są doskonałym narzędziem komunikacji i uzupełniają ustną wypowiedź. Powracamy jednak do wspólnego języka angielskiego, aby być przez wszystkich zrozumianym. Sypią się dowcipy jak z rękawa i różne historyjki z całego świata. Jest fantastycznie, wszyscy się śmieją, doskonała atmosfera, cudowne miejsce i otoczenie, wyborne towarzystwo – przedział wiekowy 21 do 50 lat, różne zawody, różne religie, różne rasy. Podróżowanie jest wspaniałe, dla właśnie takich chwil warto żyć. Na drugi dzień bez żadnych bólów głowy wzajemnie się rozpoznajemy i stwierdzamy, że nocna międzynarodowa impreza była bardzo udana. Kolejny wniosek to ten, że małe dawki lokalnych trunków zbliżają ludzi, ułatwiają komunikację i są bardzo pomocne w nauce obcych języków. Ze zdziwieniem też stwierdzam, że kilka osób na pokładzie podczas śniadania wita mnie z uśmiechem na twarzy krzycząc "na zdrowie!". Skąd do cholery oni znają nasze polskie zawołanie...? :) No i co się stało z moim niemieckim, włoskim i francuskim? - Nie pamiętam, zapomniałem...
Popołudniu wracamy powoli do portu, z którego wczoraj wyruszyliśmy w rejs. Mijamy kolejne kolorowe pokryte zielenią wysepki, wszyscy robią zdjęcia i wzajemnie się fotografują, wymieniamy się adresami, mailami i robimy pamiątkowe wspólne fotki. Obiecujemy sobie wzajemnie pozostawać w kontakcie i przyjąć na Facebooku do grona przyjaciół, a kiedyś w przyszłości nawet się odwiedzać w swoich rodzinnych krajach i domach. W tym miejscu muszę nadmienić, że obecnie jestem w kontakcie z kilkudziesięcioma osobami na całym świecie poznanymi właśnie podczas takich podróży. Wielokrotnie gościłem u siebie w domu moich poznanych w świecie przyjaciół, oraz bywałem też w ich ojczystych krajach i ich domach, np. w Austrii, Włoszech, Hiszpanii, Francji, Macedonii, Tajlandii, Kubie, Filipinach, Izraelu, Egipcie i wielu, wielu innych.
Ale wracając do tematu rejsu po zatoce Halong i naszego jachtu... Po śniadaniu przyjemnie jest poleżeć na leżaku na górnym pokładzie dwupiętrowej łodzi. Odpoczywamy więc po intensywnej nocy, a ci bardziej zmęczeni nocą i nocną zabawą unikają słońca szukając cienia i wytchnienia od upału w klimatyzowanych kajutach i mesie. Wracamy na ląd. Jeszcze tylko obiad przed wyjazdem w lokalnej jadalni i powrót klimatyzowanym autobusem do Hanoi. Jestem na miejscu. Zabieram z hotelowej przechowalni resztę swoich rzeczy i idę na nocy autobus, który zawiezie mnie do miasta Hue, oddalonego o osiemset kilometrów na południe od Hanoi. Jazda nocnym autobusem zajmie nam około czternastu godzin. W Wietnamie nie ma autostrady łączącej północ z południem kraju. Podobnie też jest i u nas w Polsce... Tyle, że z Hanoi do Sajgonu - byłej stolicy kolonialnego południa, jest dwa tysiące kilometrów, czyli ponad dwa razy więcej niż u nas od najdalej oddalonych od siebie większych miast.
Nocny autobus, którym będę jechać ma tą zaletę, że nie stracę dnia na podróż, a jednocześnie się wyśpię, zaoszczędzę też w ten sposób na jednym noclegu. Nocny autobus jest przystosowany do podróży w pozycji zbliżonej do leżącej, nie ma więc typowych foteli. Leżanki dla podróżnych są piętrowe, jest też toaleta i nawet działający TV. Jak się potem okazało, były filmy, ale z wietnamskim dubbingiem. Nauczony doświadczeniem zajmuję miejsce z samego tyłu autobusu. Trochę tu trzęsie, ale mogę swobodnie wyciągnąć nogi rozprostowując kolana. Reszta leżanek jest dostosowana do wietnamskich - mniejszych rozmiarów. Kiedyś jadąc takim autobusem leżałem w innym miejscu z podciągniętymi nogami i starszy chińczyk - mój sąsiad z łóżka obok, widząc, że się nie mieszczę śmiał się ze mnie mówiąc "co, za duży jesteś?". No cóż generalnie śmieszne, ale też trochę złośliwe i drażniące. W trakcie podróży zatrzymujemy się co kilka godzin na jedzenie, rozprostowanie kości, toaletę i papierosa. Droga do Hue jest fatalnej jakości. Trzęsie, sporo prac drogowych na trasie, autobus często się przechyla z boku na bok dając wrażenie kołysania. Nawet na jachcie tak nie bujało, mam nadzieję, że nie dostanę morskiej choroby – to by się dla mnie źle skończyło... Wietnamscy kierowcy autobusów znacznie inaczej jeżdżą niż nasi, bo „większy może więcej i ma rację”. Tu wyprzedzanie "na trzeciego", spychanie mniejszych pojazdów do skraju drogi, wymuszanie pierwszeństwa, ciągła rozmowa przez telefon, nieustający dźwięk klaksonu to normalne zjawiska... Nasz kierowca trąbi w następujący sposób informując innych użytkowników drogi o swoich zamiarach: klakson na „będę wyprzedzać, następny długi i przeraźliwy klakson na „wyprzedzam” i klakson na „wyprzedziłem”. Aby było jeszcze ciekawiej, w trakcie drogi pojawiały się inne klaksony, jednakże nie udało mi się ustalić ich znaczenia – było ich zbyt wiele. Po wielu godzinach takiej jazdy zacząłem się niepokoić w momentach gdy nie trąbił, bo mogło to świadczyć o tym, że mógł np. usnąć...
Wiem, wiem ktoś powie mi zaraz, że u nas to też jest, ale tu z dziesięciokrotnie większym nasileniem i wcale nie przesadzam - wierzcie mi! Po pierwszej w nocy wreszcie zasnąłem i obudziłem się około siódmej nad ranem. Pozostałe godziny spędziłem jedząc zabrane ze sobą wcześniej śniadanie, potem poranna toaleta. Czynność „poranna toaleta” polegała na przetarciu się wilgotnymi chusteczkami specjalnie do takich czynności zakupionych. Następnie czytałem przewodnik o Hue i nastawiałem się już psychicznie na zwiedzanie tej byłej stolicy Wietnamu. W międzyczasie wysyłając SMS-y potwierdziłem moje spotkanie w Hue ze Smile Ni - moją koleżanką, która studiuje tam turystykę. Smile Ni i jej siostra Sang będą moimi lokalnymi przewodnikami w samym centrum Wietnamu. Godzinę temu minęliśmy linię demarkacyjną a teraz wjeżdżamy już do Hue...