Z powodu różnicy czasu i lotu w przeciwnym kierunku do ruchu obrotowego ziemi, znowu mam rano, ale już następnego dnia. W trakcie lotu straciłem sześć godzin. Jest więc piąta rano i cały dzień przede mną. Już podczas transportu z lotniska do Hanoi, uderza w oczy i uszy niesamowicie wielka ilość motocykli, motorowerów i rowerów na ulicach, oraz brak przestrzegania przepisów ruchu drogowego, do jakiego jesteśmy więcej lub mniej przyzwyczajeni Polsce i Europie. Jadąc busem po czymś co przypomina autostradę mijam motocykle, które jadą w przeciwnym kierunku ruchu, czyli pod prąd. Jakoś nikt tym się nie przejmuje, tylko ja... Na mnie robi to zawsze wrażenie. Przeładowane ładunkami samochody dostawcze, motocykle z czterema, a nawet pięcioma pasażerami mijamy co jakiś czas. Rowery o wyglądzie złomu, ciągły ryk silników i klaksonów – to będzie moje towarzystwo przez najbliższe tygodnie. Ilekroć, tu do Azji przyjeżdżam, spotykam się z tym samym komunikacyjnym problemem i za każdym razem zadziwia mnie on na nowo. W jaki sposób ci ludzie, tu na miejscu sobie z tym radzą? No cóż, żyją z tym od swoich narodzin, więc jest to dla nich „chleb powszedni”.
Odnajduję wcześniej upatrzony hotel i po „zalogowaniu” się w ruszam w miasto. Minęło kilkanaście miesięcy od mojego ostatniego pobytu w stolicy Wietnamu - Hanoi. Mam wrażenie, że nic się nie zmieniło, jakbym wyjechał stąd wczoraj i dzisiaj powrócił. To niesamowite uczucie. Centrum miasta znam jak własną kieszeń. Znajomi dziwią się jak się tu odnajduję, jak rozpoznaję kierunki i uliczki. Sam nie wiem, po prostu wiem, gdzie jestem i dokąd zmierzam. Niby jestem tu obcy, ale jednak czuję się jak u siebie – to dość przyjemne uczucie i dodaje mi pewności siebie. Szybkim krokiem zmierzam do centrum Hanoi nazywanym „Old Quater”, jestem już nad jeziorem Hoan Kiem. Uwielbiam to miejsce. Spaceruję dookoła jeziora jakbym sprawdzał czy wszystko jest na miejscu, czy niczego nie ubyło podczas mojej nieobecności. Ja po prostu tak się witam z tym miejscem. Nic się nie zmieniło, no może poza dokończonym remontem małej pagody na wyspie, na środku jeziora. Teraz wygląda znacznie lepiej, jest odnowiona i pomalowana. Poranek w Azji to szczególna pora dnia. Z powodu wysokiej temperatury i dużej wilgotności, życie tutaj zaczyna się bardzo wcześnie. Dookoła jeziora, jego brzegiem przechadzają się Wietnamczycy. Część ludzi spokojnie spaceruje rozkoszując się porannym chłodem - jeśli chłodem można nazwać 25 stopni C. Koło mnie przebiega mocno już spocony facet w średnim wieku, w oddali widzę też biegającego dla sportu turystę, na trawniku grupka kobiet ćwiczy tai-chi, a inny zapalony sportowiec wykonuje dziwne ruchy ciałem i kończynami, co może świadczyć o jego nieudolnych próbach rozciągania się. Chyba jednak najważniejsze, że się rusza. U nas takiej kultury sportowej nie ma.
Jednym z powodów dla których warto tu przyjechać jest kawa... Tak, Wietnam słynie z bardzo dobrej kawy, mają tu jej kilkanaście rodzajów. Mocno palona jest dla mnie najlepsza. Podają ją „po wietnamsku”. No tak, co to znaczy „po wietnamsku”? Otóż na małą szklankę o pojemności ok 150ml., stawia się specjalnie do tego przygotowane naczynie ze stali nierdzewnej lub aluminium. Naczynie jest małe, w dnie widoczne są małe otworki, którymi potem sączy się zaparzona kawa. Wcześniej jednak trzeba na dno tego naczynia wsypać kopiastą łyżeczkę wietnamskiej kawy, a następnie przykryć i lekko ubić drugim sitkiem w kształcie grzybka, ale odwróconym do góry nogami. Następnie zalewa się bardzo małą ilością zagotowanej wcześniej wody, ale nie wrzątkiem, tak aby kawa wchłonęła całość tej wody. Dopiero potem uzupełnia się naczynie do pełna gorącą wodą i przykrywa przykrywką z tego zestawu. Na moich oczach parzy się więc wyborna kawa, a jej zapach wypełnia mój nos i przyjemnie drażni swoim zapachem, dając zwiastun tego czym już za chwilę wypełnię usta. Siadam więc w jednej z lokalnych kawiarni, jest tu ich w Hanoi bez liku, czekam na swoją ulubioną kawę, czuję już jej zapach, a aromat z wielu stolików roznosi się po okolicy. Kawa jest prawie tak gęsta jak smoła, aromatyczna, mocna i gorąca - coś pięknego. Dosładzam skondensowanym słodkim mlekiem. Niebo w gębie! Nie ruszam się stąd przez kolejną godzinę. Delektuje się chwilą i miejscem...
A czy już wspomniałem o tym, że krzesełko, na którym siedzę ma 30cm wysokości, a stolik jest niewiele większy? No cóż, jestem w Wietnamie więc tu wszystko jest wietnamskie, czyli małe... Jestem przeciętnego wzrostu Polakiem ze 185cm wzrostu i 95kg wagi. Jednak dla przeciętnego Wietnamczyka, jestem po prostu duży. Siedząc na takim zydelku prawie dotykając pupą ziemi, niemalże zasłaniam uszy kolanami... W większości miejsc czuje się jak...Guliwer. Kilkakrotnie już zdarzyło mi się, że młodzi Wietnamczycy, szczególnie nastolatki i dzieci prosili o fotkę ze mną. Też mi przyjemność fotka z „białasem”, któremu sięgają do pachy. No ale ok, jest ciekawie i śmiesznie, bo żaden ze mnie celebryta, ale można się przez chwilę nim poczuć. Jest to też okazja do nawiązania rozmów i uzyskania kilku cennych wskazówek, np. gdzie smacznie zjeść. A przysięgam, jest tu co zjeść i różnorodność jest wielka, bo od wegetariańskich potraw, przez świeże owoce morza z nudlami lub makaronem, po fantastyczne mięsa ze smażonym ryżem i warzywami. Nazw nawet nie śmiem wymieniać, bo zamiast dalszych wspomnień będziesz drogi czytelniku studiować tylko nazwy kolejnych dań. Muszę wyznać, że to, co u nas nazywa się „wietnamskim jedzeniem”, tutaj zapewne zostałoby skrytykowane przez przeciętnego Wietnamczyka i wyśmiane!
Znad jeziora jadę odwiedzić Wuja Ho, czyli Ho Chi Minha. Sprecyzuję, że Wujek Ho, bo właśnie tak jest pieszczotliwie nazywany, były przywódca kraju i jedynej właściwej partii Wietnamu, nie żyje od 1969 roku. Gdzie go więc można odwiedzić? Hmmm... w mauzoleum jego imienia. Tam spoczywa ciało Ho, które zostało zabalsamowane wbrew jego życzeniu, wypowiedzianemu jeszcze za życia. Po śmierci Ho Chi Minha, partia sprawująca władzę nie uszanowała jego woli i uczyniła z niego niemalże relikwię. Podobno dwa razy do roku, Wujek Ho w chłodni lata do Moskwy, na nazwijmy to odświeżenie i makijaż... Wzorem Lenina jest podobnie traktowany, chroniony i czczony przez wielu. Odwiedzenie mauzoleum, to... powiedzmy dość osobliwa atrakcja i „przyjemność”, ale nie widziałem go poprzednim razem, więc postanawiam to nadrobić. Łapię więc rikszę i pokonuję dystans kilku kilometrów siedząc z przodu na siedzisku przypominającym kanapę. Moja riksza, to pojazd na dwóch kołach z rowerowym napędem, baldachimem, napędzany przez wyglądającego na około 70 – letniego mężczyznę.
Taka podróż daje wiele emocji. To jak bycie wystawionym na ciągły ostrzał, bo nic mnie nie chroni z przodu, żadna poręcz, maska, ani atrapa, cokolwiek! Ale widzę, że mój kierowca raźnie sobie radzi z trudami drogi i gęstym ulicznym ruchem. Ze stoickim spokojem wymijając jadące naprzeciwko nas motocykle. Uśmiecha się do mnie i od czasu do czasu krzycząc „heavy, heavy” (ciężki), dając tym samym do zrozumienia, że nie jestem lekki. Nic dziwnego, od przeciętnego Wietnamczyka jestem cięższy o jakieś czterdzieści kilogramów. Po dotarciu na miejsce, moją nadwagę Wietnamczyk szybko sobie rekompensuje, kasując mnie na całe pięć dolarów. Wiedziałem, że mnie naciąga, ale płacąc mniej czułbym się jednak niezręcznie.
Na terenie muzeum Ho Chi Minha, poza samym mauzoleum, oraz posiadłością byłego przywódcy, warta do zobaczenia jest Pagoda na jednej nodze, zwana też Pagodą jednej kolumny, oraz biblioteka poświęcona Sokratesowi.
Jet lag, pikantne jedzenie i … skąpane w słońcu piękno Wietnamu.
Od kilku godzin chodzę po Hanoi. Zbliża się południe, mój cień mam pod stopami. Oznacza to, że słońce jest w zenicie, w końcu jestem niecałe trzy tysiące kilometrów od równika. A będę jeszcze bliżej. Jak dojadę na południe Wietnamu, do Delty Mekongu, oraz po przejechaniu dwóch tysięcy kilometrów, znajdę się zaledwie o tysiąc kilometrów od punktu „0” - czyli równika.
Temperatura powietrza rośnie, z porannego 25 zrobiło się obecnie 32 stopnie w cieniu. Otoczenie zaczyna przypominać seans w parowej saunie. Nie żebym marudził, że jest gorąco, w końcu lubię te klimaty, a końca zimy w Polsce nie mogłem się już doczekać. Boże, jak ja nie lubię zimy! Spoglądam na mój miernik promieniowania UVA i UVB - zmienił kolor na purpurowy, co oznacza, że obecnie jest najwyższe promieniowanie. Nauczony swoim bolesnym doświadczeniem, jestem zaopatrzony w stosowną ulubioną podróżniczą czapeczkę z daszkiem, ciemne okulary z filtrem UV, krople do oczu - też z filtrem UV. Mam na sobie lekkie przewiewne ubranie, a odkryte części ciała pokryłem filtrem o faktorze 25. Czuję się więc bezpieczny. Napoczynam drugą już półtoralitrową butelkę wody. W tym klimacie trzeba bardzo pilnować nawodnienia. Znam przypadek mojej koleżanki, która tak się odwodniła podczas podróży po Indiach (nie z powodu choroby), że z przykurczami mięśni i objawami neurologicznymi wylądowała w szpitalu... Wodę więc trzeba pić systematycznie, co kilkanaście minut małymi łykami. Taki sposób spożywania wody zapewnia stałe nawodnienie i uchroni przed odwodnieniem. Nie dopuszczam się sytuacji, kiedy poczuję, że chce mi się pić – wówczas może być już za późno. Nie ma sensu wypicie za jednym razem pół litra płynu, bo „przeleci” on przez nerki nie nawadniając właściwie organizmu. Picie napojów typu cola, fanta i inne bardziej lub mniej znane marki, też mija się z celem, ze względu na zawarte w nich substancje chemiczne, które pobudzają ośrodek głodu i chce się po nich jeszcze bardziej pić. Średnio w ciągu dnia wypijam około czterech litrów wody - bywa, że więcej, ale wydalam z moczem nie więcej niż pół litra na dobę. Reszta wydalana jest w ciągu dnia w postaci potu przez skórę. W 1993 roku podróżowałem po Tunezji, znajdowałem się wówczas na południu, tuż pod granicą z Algierią w miejscu zwanym Chott el Jerid. Było to w sierpniu, podczas najgorszych upałów. Wypiłem wówczas w ciągu jednego dnia, siedem litrów wody.
Trudy lotu, zmiana czasu i klimatu dają mi się we znaki. Poranna kawa też już przestała działać. Żołądek zaczyna mi szwankować, podejrzany o te niedogodności jest posiłek w samolocie. W trakcie lotu z Warszawy przez Frankfurt, łącznie były 4 posiłki. Trudno teraz dociec, który mógł mi zaszkodzić, bo niby były różne, ale w smaku jakieś takie podobne do niczego... Na szczęście jestem przygotowany na takie okoliczności. Wyciągam moje lekarstwo z plecaka. Jeśli ktoś sądzi, że będą to jakieś tabletki lub inna „medycyna”, to jest w błędzie. Mnie w takich przypadkach żołądkowo - jelitowych dolegliwości pomaga... „gorzka żołądkowa”- 40%, którą noszę w piersióweczce. Dwa większe łyki mojego „lekarstwa” załatwiają sprawę i po półgodzinnym postoju w klimatyzowanym pomieszczeniu kawiarni, mogę znowu iść dalej. Głównym winowajcą wszelkich dolegliwości trawiennych w przewodzie pokarmowym, w krajach azjatyckich i nie tylko, są lokalne bakterie. Pewnie słyszeliście o „zemście faraona” w Egipcie? No właśnie! Od razu muszę nadmienić, że zawartość mojej piersiówki, to nie jest jedyne „lekarstwo”, jakie stosuję i mam ze sobą na wyjeździe. Zawsze zabieram na wyjazd środki medyczne - prawdziwe lekarstwa, na wypadek zatrucia, choroby czy urazu.
W tym tropikalnym klimacie, bakterie znacznie szybciej się rozmnażają, a na dodatek są tu inne szczepy niż u nas. Tu są azjatyckie - lokalne bakterie. Organizm potrzebuje kilku dni aby przyzwyczaić się do lokalnej flory bakteryjnej, a gorzka żołądkowa mi w tym pomoże... Dla swojego bezpieczeństwa jestem zaszczepiony na takie choroby jak: Żółtaczka typu A i B, Cholera, Żółta Febra, Dur Brzuszny, Błonica, Wścieklizna, a nawet Meningokoki. Niemniej jednak zawsze trzeba uważać i być czujnym. Dlatego pije wodę tylko z oryginalnie zakapslowanych butelek, a jem, to co jest pieczone, gotowane, smażone, generalnie poddane było obróbce termicznej. I wiecie co? Ironia życia jest straszna. Największe zatrucie jakie w życiu miałem, to nie było podczas któregoś z wyjazdów w dalekie i egzotyczne regiony świata, ale w Lublinie, w domu... Nigdy już nie wezmę do ust parówek cielęcych...
Zaczynam się śpieszyć, bo za godzinę mam spotkanie w centrum miasta z moim Wietnamskim kolegą Datem. Mijam Wierzę Flagową, strzelam fotki pomnikowi Lenina, potem jeszcze tylko kilka skrzyżowań i tory kolejowe. Podczas szybszego marszu odkrywam, że z żołądkiem już jest na tyle dobrze, że powoli zaczynam odczuwać głód. To dobry objaw, moje lekarstwo jednak działa!
Odnajduję miejsce spotkania, okazuje się nim być restauracja. Po krętych schodach lekko podniszczonego budynku, wchodzę na drugie piętro. Z daleka widzę Data schowanego między swoimi przyjaciółmi. Siedzą przy zastawionym butelkami po piwie i jedzeniem stołem. Na mój widok zrywa się z siedzenia i wita mnie z uśmiecham na twarzy. Jego i tak już skośne oczy, tak się rozciągnęły w powitalnym uśmiechu, że tylko mogę się domyślać, że te dwie skośne kreski na twarzy skrywają powieki z oczami. Cieszę się, że go widzę, przedstawia mnie swoim znajomym i razem zasiadamy do obiadu. Kelnerka szybko realizuje zamówienie. Moim oczom ukazuje się ulubione danie, czyli smażony ryż z warzywami i kurczakiem na ostro. Moje kubki smakowe szaleją z rozkoszy. Do tego mamy schłodzone lokalne piwo - Hanoi Beer. No to jestem w domu, oj długo na to czekałem! Resztę dnia spędzamy razem odwiedzając lokalne knajpki, kawiarnie i inne miejsca znane tylko autochtonom, a niewidzialne i niedostępne dla przeciętnego turysty. To jest właśnie ta zaleta, że znam sporo ludzi w różnych zakątkach świata i razem z nimi podróżuję, poznając ich kraj dosłownie „od podszewki”. Restauracje sieciowe, eleganckie klimatyzowane bary z przesiadującymi w nich zmęczonymi i spoconymi turystami, omijamy z daleka. Nas interesuje to, co jest wietnamskie i posiada lokalny klimat. Poznaję więc kraj od strony kulinarnej - tradycyjnej lokalnej kuchni, włączając w to lokalne trunki. Ale to już inna historia, choć muszę w tym miejscu polecić nalewki od lokalnych plemion.
O zachodzie słońca zrobiłem ostatnie zdjęcia. Szybko zrobiło się ciemno, jestem już też coraz bardziej zmęczony, organizmu nie oszukam, trzeba iść spać, bo jutro kolejny fascynujący dzień mnie czeka.
Wracając do hotelu nie mogę sobie jednak odmówić przyjemności wstąpienia na nocny targ, na jednej z zamkniętych ulic. Można tu kupić za kilka dolarów wszystkie marki świata ubrań, butów, okularów, perfum - oczywiście wszystkie z markowymi metkami i same „oryginały”- jak zapewniają sprzedawcy... Padnięty, ale szczęśliwy wpadam do hotelowego pokoju, jeszcze szybki prysznic i przed snem podkręcam klimę, aby dać sobie odetchnąć od całodziennego słońca. Jutro następny piękny dzień z porannym wyjazdem nad zatokę Halong (Zatoka Lądującego Smoka). Zatoka Halong jest oddalona o kilka godzin jazdy autobusem z Hanoi, na wschód kraju i jest częścią Morza Południowochińskiego. Ta piękna zatoka – niemalże miejsce pielgrzymek Wietnamczyków i turystów, jest wpisana od 1994 roku, na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Z myślami o pięknym miejscu próbuję zasnąć. Jak to jednak bywa, dopada mnie chyba „jet lag”. To pierwsza noc, organizm mi trochę wariuje, mam problemy ze snem. Najpierw pomimo zmęczenia nie mogę zasnąć i kręcę się na wyrku jak sufitowy wentylator, a potem nagle budzik wyrywa mnie po chwili ze snu. To jednak nie była chwila, ale tak błyskawicznie zleciały ostatnie godziny po tym, jak udało mi się wreszcie usnąć. Zanim przyzwyczaję się do lokalnego czasu, minie jeszcze kilka dni. Każdy z nas posiada swój wewnętrzny naturalny zegar biologiczny, dlatego nasz organizm potrzebuje jednej doby, aby nadrobić jedną godzinę zmiany czasu. Oznacza to, że mam jeszcze przed sobą pięć do sześciu dni nocnego kręcenia się w łóżku. Dobrze, że będę tu prawie trzy tygodnie, to jest duża szansa, że się jeszcze wyśpię... Na rynku aptecznym są dostępne bez recepty środki farmakologiczne (np. melatonina), które przyspieszają proces adaptacji do nowego czasu, ale nie mam z nimi doświadczenia, a w tym przypadku - podczas podróży, sam na sobie nie eksperymentuję.
Kolorowy busik zabiera mnie spod hotelu, potem jeszcze przez godzinę krążymy po Hanoi zbierając z hoteli innych podróżnych, jadących w tym samym kierunku. Siedzę na końcu auta licząc na więcej wolnego miejsca. Wkrótce obok mnie zajęli siedzenia dwaj Niemcy, dalej Szwedki, Francuzi, Norweżka, Włosi, Singapurczyk i Angielka. Nici z wolnej przestrzeni, ale za to jakie międzynarodowe towarzystwo! OK, wreszcie wszyscy są skompletowani i pomocnik kierowcy oznajmia, że wreszcie wyjeżdżamy z miasta. Dwupasmówką jedziemy poza Hanoi, klimatyzacja w busie pracuje na maxa, ale i tak wyczuwalna jest duchota. Wszyscy wachlują się podręcznymi przedmiotami. Nie ważne czym, chodzi tylko o to, aby chociaż jeszcze bardziej pobudzić ruch powietrza, które mam wrażenie, że stoi w miejscu. Po dłuższej chwili zaczynają się pierwsze rozmowy między pasażerami na temat trudów podróży nad zatokę, potem rozmowy schodzą na temat ogólnie podróżowania. Wymieniamy się informacjami kto jest skąd i gdzie zmierza, ile jest już w podróży i ile jeszcze będzie w trasie. Osobiście lubię takie autobusowe sytuacje, bo spotyka się wówczas sporo ludzi z różnych zakątków naszego globu, można się też wymienić ciekawymi informacjami i doświadczeniami. Jest to też możliwość szlifowania wymowy w różnych językach świata. Podróż trwa około pięciu godzin z krótkim postojem na toaletę i papierosa. W trakcie tego przejazdu z Hanoi do Halong, w większości pasażerów poznajemy się i ze zdumieniem odkrywamy, że w tym gronie będziemy też zaokrętowani na jachcie, przez najbliższe dwa dni i jedną noc...