Hoi An i My Son - czyli śladami Kwiatkowskiego
Punktualnie o siódmej rano zjawiają się bliźniaczki Sang Mi i Ni Smile. Nieopodal hotelu razem z Piotrem, Agnieszką i siostrami jemy wietnamskie śniadanie. W małych miseczkach podano nam nudle z kawałkami drobno pokrojonej wołowiny, świeże warzywa, a całość była zalana gorącym rosołem. Pikantne przyprawy podkreśliły aromat smacznej zupy. W Polsce rzadko jadam zupy (bo zupa to nie jest dla mnie posiłek), więc tym bardziej nie do pomyślenia jest jedzenie zupy na śniadanie. No ale jesteśmy w Wietnamie i moje przyzwyczajenia kulinarne zostawiłem w Polsce. Tu więc jem jak Wietnamczyk. Muszę jednak uczciwie przyznać, że zupa jest wyśmienita.
Trochę nam smutno opuszczać Hue. Dzięki obecności „naszych” bliźniaczek, dobrze się tu czuliśmy, wiele zobaczyliśmy i przeżyliśmy ciekawe przygody, dowiedzieliśmy się również dużo o historii tego miejsca. Poznałem też nowe kulinarne smaki...
Żegnamy się z Hue, oraz z bliźniaczkami. Pożegnaniom nie ma końca. Wskakujemy do autobusu i jedziemy do Hoi An. Przed nami trzy godziny jazdy. Dzień przed wyjazdem poprosiłem właścicielkę naszego hoteliku, o polecenie nam jakiegoś noclegu spośród listy hoteli, które jej przedstawiłem. Była tak uprzejma, że zadzwoniła w kilka miejsc i zarezerwowała nam nocleg. Cieszy mnie to, że zaraz po przybyciu do kolejnego miasta, nie musimy szukać hotelu, lecz będzie na nas czekać hostessa, która nas zabierze bezpośrednio na miejsce. I tak też się stało. Jechaliśmy nieco dłużej niż trzy godziny, a na miejscu czekała dziewczyna - hostessa, która na białej tabliczce miała wypisane moje imię. Wkrótce rozczarowałem się trochę lokalizacją hotelu i wystrojem pokoju, który swoją bielą bardziej przypominał salę szpitalną niż hotelowy pokój. Będziemy tu jednak zaledwie dwa dni i jedną noc. Poza tym i tak gro czasu spędzamy poza hotelem na zwiedzaniu, więc nie ma się czym przejmować. Ale za to mamy basen na terenie hotelu. Jak się później okazało, wcale nie mieliśmy czasu z niego skorzystać...
Hoi An i lokalny klimat, który tu panuje, skojarzył mi się z naszym Kazimierzem Dolnym nad Wisłą. Miasto w 1999 roku zostało wpisane do rejestru zabytków światowego dziedzictwa UNESCO. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku władze miasta postanowiły pozbyć się starych, zagrzybionych budynków w centrum, a na ich miejsce wybudować bloki mieszkalne. Projektowi sprzeciwił się Kazimierz Kwiatkowski, kierujący pracami konserwatorskimi w pobliskim My Son. Za namową więc naszego rodaka centrum miasta odrestaurowano i przystosowano do ruchu turystycznego. Obecnie Hoi An jest jednym z najczęściej odwiedzanych miast w Indochinach. Według przewodnika Lonely Planet, jest to jedno z najbardziej urokliwych i przyjaznych turystom miejsc w regionie. Nie jesteśmy tu - właśnie dzisiaj, przypadkiem. Dzisiejszej nocy będzie pełnia księżyca i rozpoczyna się święto przypominające naszą Noc Świętojańską. Zanim jednak zaświecone zostaną wieczorne światła lampionów, mamy przed sobą całe długie popołudnie, które przeznaczamy oczywiście na zwiedzanie. Chodzimy po urokliwych starych uliczkach jednopiętrowej dzielnicy. Kiepsko o tej porze wychodzą zdjęcia. Słońce jest bardzo ostre, pada pod kątem prostym na ziemię i wszystkie fotki wychodzą jak „popalone światłem”. Trzeba z aparatem trochę pokombinować, aby coś wyszło. Nie marnujemy jednak czasu, lecz zwiedzamy lokalne świątynie i podziwiamy odnowioną architekturę miasteczka. Naszą uwagę przyciąga piękny Most Japoński łączący dwie dzielnice - Chińską i Japońską. Podobno ten most postawili kupcy japońscy, aby w ten sposób połączyć dwie dzielnice miasta i zapewnić sobie możliwość większego zbytu towarów.
Nocą wszystko wygląda inaczej - to rzecz oczywista. Właśnie dlatego lubię wracać do miejsc, w których już byłem, ale właśnie po zapadnięciu zmroku. Kiedy już zrobi się ciemno, temperatura otoczenia znacznie spadnie, oraz rozbłysnął lampiony i latarnie, wówczas można odkryć wiele rzeczy na nowo. Nagle pojawiają się nowe stragany, zupełnie inni sprzedawcy niż za dnia oferują swoje towary. Noc dająca tło, oraz padające światło ulicznych latarni wydobywa z obiektów zupełnie nowy wygląd, wszystko ma inny charakter i inną duszę. Zaczyna się odmienne od dziennego - nocne życie. Znowu fotografuję, podziwiam i odkrywam na nowo Most Japoński i kamieniczki. Nadszedł wieczorny przyjemny, kojący chłód, a z nim tłumy turystów i lokalnej ludności. Kafejki i lokale położone nad rzeką zapełniają się ludźmi w błyskawicznym tempie. Z trudem znajdujemy wolne miejsca w lokalu, z przyjemnością siadamy i zamawiamy lokalne piwo. Część lokali sama warzy piwo i je sprzedaje po bardzo atrakcyjnych cenach. Piwo jest dość lekkie, ma ok 2-3%, jest przyjemnie chłodne i wspaniale gasi pragnienie. Cena śmiesznie niska, bo za szklankę piwa o pojemności 0,3l trzeba zapłacić równowartość około pięćdziesięciu polskich groszy. W trakcie dwóch godzin pochłaniam prawie litr złocistego napoju. Zadowoleni z trunku i nawodnieni ruszamy dalej na nocne zwiedzanie. Zmierzamy w kierunku nocnego targu oświetlonego setkami elektrycznych i woskowych kolorowych lampionów. Przy jednym ze straganów słyszę, że ktoś rozmawia po polsku. Okazuje się, że dwie polki Ewa i Magda, samotnie podróżują po Indochinach i właśnie teraz przemierzają Wietnam z południa za północ, czyli w przeciwnym kierunku niż my. W trakcie krótkiej i spontanicznej rozmowy szybko nawiązujemy przyjacielski kontakt i wymieniamy się doświadczeniami z podróży. Spotkanie nasze przenosi się do lokalnej knajpki i kontynuujemy rozmowy przy... oczywiście lokalnym piwie za kilkadziesiąt. Okazuje się, że dziewczyny podróżują od kilku miesięcy, przez Laos, Kambodżę i Wietnam. Właściciel knajpki, w której się zatrzymaliśmy, bardzo się nami rozczarował, bo nie chcieliśmy nic zamawiać do jedzenia, poza piwem do picia. W "zemście" zarządził zamknięcie knajpki już o dwudziestej pierwszej, pod pretekstem braku piwa do sprzedaży! Z niechęcią, zrezygnowani i zdegustowani opuściliśmy lokal kierując się do naszych hoteli. Wzajemnie odprowadzaliśmy się dość powoli, wiec i do naszego hotelu dotarliśmy bardzo późno. Następnego dnia rano wyjazd na całodzienną wycieczkę do ruin My Son, oraz zwiedzanie okolicy Hoi An. My Son to zabytkowy kompleks świątyń hinduistycznych w Centralnym Wietnamie. Obecnie opuszczony i częściowo zrujnowany, stanowi pozostałość po istniejącym tu, w okresie między IV a XV wiekiem n.e., sanktuarium religijnym Czamów. W 1999 r. Mỹ Sơn zostało wpisane na listę zabytków światowego dziedzictwa UNESCO. W czasie wojny Wietnamskiej w dolinie Mỹ Sơn założyli swoją kwaterę partyzanci Wietkongu. W sierpniu 1969 r. amerykańskie samoloty B-52 wykonały nalot dywanowy na sanktuarium, niszcząc i uszkadzając wiele budowli. Z wielu świątyń zbudowanych VII w., pozostał jedynie stos potłuczonych cegieł. Bombardowanie wywołało powszechny protest, w wyniku którego dolina została wyłączona z akcji amerykańskiego lotnictwa. Po wojnie rząd wietnamski postanowił odrestaurować sanktuarium. Teren oczyszczono z niewypałów i rozminowano. W czasie tych prac zginęło dziewięć osób, a jedenaście zostało rannych. W 1981r. wykonania prac konserwatorskich podjął się zespół polskich konserwatorów z lubelskiej Pracowni Konserwacji Zabytków pod kierownictwem Kazimierza Kwiatkowskiego. W grudniu 2009r., odsłonięto pomnik "Kazika", jak nazywają tu Kazimierza Kwiatkowskiego. Później od przewodnika usłyszałem, że z tym miejscem i śmiercią Kwiatkowskiego, oraz kilkunastu innych osób wiążą się niesamowite historie. Nie są to jednak zweryfikowane informacje, więc nie śmiem ich powtarzać dalej...
Naszym przewodnikiem jest trzydziestopięcioleci mężczyzna, pracujący dla jednego z lokalnych biur turystycznych. Równo rok temu ten Wietnamczyk oprowadzał mnie po My Son. Dzisiaj zrządzeniem losu, ten sam człowiek będzie nas pilotować i znowu będzie naszym przewodnikiem. Swoja pozytywną osobowością zdominował wszystkich i z przyjemnością dałem się wówczas ponieść jego opowieściom o historii tego pięknego zakątka Wietnamu. Z przyjemnością się go słucha, ma dar mówienia i nawiązywania kontaktu ze słuchaczem. Mówi z pasją i zaangażowaniem, a gdy nagle milknie zastanawiając się nad dalszym zdaniem, to ma się wrażenie, że ta cisza ciągnie się w nieskończoność. Mówi, opowiada całym sobą, gestykuluje rękoma uzupełniając opowiadanie mimiką twarzy i intonacją głosu. Jego opowiadania o historii My Son, to nie nudne gadanie, ale opowieść z pasją, pobudzająca wyobraźnię i zmysły, to prawie show! Słuchając go widzę w wyobraźni jak wieki temu powstawały te budowle, a potem "słyszę" nadlatujące amerykańskie bombowce i "widzę" moment zniszczenia tego miejsca. Pomimo upału mam gęsia skórkę na rekach. Facet ma talent do mówienia, mógłbym go słuchać i słuchać. Rozglądając się dookoła siebie, widzę, że nie tylko ja jestem pochłonięty jego opowieściami, podobnie zareagowali wszyscy uczestnicy tej wycieczki. Zaskoczyła mnie też informacja, że My Son zbudowały te same plemiona co Angkor Wat w Kambodży, ale zrobiły to trzysta lat wcześniej! Angkor jest jednak bardziej znane z powodu swojej wielkości, oraz znakomitego stanu zachowanych obiektów. Po fantastycznej lekcji historii My Son udajemy się na przejażdżkę łodzią motorową po rzece. W trakcie podróży łodzią spożywamy wegetariański lunch, na który składa się porcja ryżu, warzywa, banan, oraz dwie butelki półlitrowej wody. Dopływamy do wyspy, na której oglądamy skutki corocznych wylewów rzeki. W trakcie corocznych wylewów w porze deszczowej, poziom wody podnosi się o kilka metrów zalewając doszczętnie to miejsce aż po horyzont. W jednym z takich miejsc, gdzie na budynku widać ślady ostatniej powodzi, Piotr fotografuje się, aby pokazać jak wysoko sięgała woda i oczywiście na upamiętnienie swojego pobytu tutaj. Zwiedzamy również lokalną wioskę, a w niej zakład szkutniczy, oraz wytwórnię rękodzieła z laki i drewna. Za zakładem widoczna jest lokalna partyjna propaganda w postaci bilbordów przedstawiających różne grupy społeczne, zaangażowane w pracę na rzecz narodu, państwa i partii. Twarze z plakatu uśmiechają się i wszyscy patrzą w tę samą stronę, w przyszłość - w partię... Apropos partii. Aby móc pracować dla rządu np. w policji lub wojska należy być ateistą , a kandydat na takiego rządowego pracownika sprawdzany jest aż trzy pokolenia wstecz, aby potwierdzić korzenie jego rodzinnego ateizmu.
Dochodzi czternasta. Wracamy łodzią do Hoi An, przed palącym słońcem chowamy się na dolnym pokładzie uzupełniamy płyny pijąc wodę. Motorowa łódź, którą płyniemy, leniwie porusza się na wodzie o kolorze brudnej słomy. Przemierzając szeroką jak nasza Wisła rzekę, mijamy dryfujące wysepki wodorostów, które odłączyły się od zarośniętego brzegu, a teraz podążają z nurtem do ujścia rzeki w morzu. Hoi An leży prawie nad samym morzem, więc ich podróż nie potrwa zbyt długo. Nie śpieszymy się, mamy jeszcze sporo czasu. Nasz autobus do Mui Ne odjeżdża dopiero za kilka godzin. Dopłynęliśmy do przystani. Wysiadając z łodzi żegnamy się z naszym nieprzeciętnym przewodnikiem, żałując trochę, że to już koniec wycieczki. To była świetna przejażdżka, doskonała zabawa i wyśmienita lekcja historii. Właśnie się zorientowaliśmy, że cała nasza trójka jest znowu głodna. Wegetariański posiłek pochłonięty ponad dwie godziny temu, nie zostawił nawet już śladu w naszej pamięci, a co dopiero mówić o żołądkach My Polacy, musimy zjeść mięso aby poczuć sytość. Nie zastanawiamy się długo, lecz natychmiast decydujemy na pożywny mięsny posiłek w dobrze nam już znanej knajpce, a potem szklaneczka lokalnego piwa. Nie, to były dwie szklanki piwa, a moje jednak trzy... Nie ważne, po posiłku było kilka szklaneczek piwa po kilkadziesiąt groszy za sztukę... Wracamy do hotelu. Bierzemy jeszcze szybki prysznic i z plecakami ruszamy do biura agencji transportowej, spod której mamy ruszyć autokarem w dalszą podróż. Na miejscu znowu spotykamy znanych nam już z Hanoi podróżników: Hanna z Norwegii, oraz Ingrid z przyjaciółką ze Szwecji, które podobnie jak my, jadą z północy na południe, wzdłuż wybrzeża Wietnamu aż do Sajgonu. Zapowiada się ciekawa podróż w miłym towarzystwie - to dobrze bo kolejne piętnaście godzin przyjdzie nam spędzić razem w nocnym autobusie.