Do Mui Ne dojeżdżamy z ponad godzinnym opóźnieniem. Miejscowość jest mała i położona wzdłuż wybrzeża i lokalnej drogi. Małe i średniej wielkości hotele widać co kilkadziesiąt metrów, tuż nad brzegiem morza. O tej porze roku jest tu mało turystów, powinniśmy więc bez większych problemów znaleźć nocleg w hotelu. Mam wcześniej zarezerwowany przez internet hotel, ale oczywiście i tak będę szukać przytulniejszego i może tańszego noclegu. Piotr i Aga decydują się na dalszą podróż ze mną, więc też razem szukamy wolnych pokoi. Podążając pieszo w kierunku "mojego" hotelu, wstępujemy to innych miejsc pytając o noclegi i ceny. Nie znajdujemy nic specjalnego. Tuż przed moim zamówionym internetowo miejscem, wstępuję do ładnie położonego w ogrodzie hotelu z restauracją u jego wejścia. Pani recepcjonistka zjawia się nagle i znikąd, jak spod ziemi. Z uśmiechem od ucha do ucha proponując pokoje, strzela cenami z "kosmosu". W pierwszym odruchu chciałem zrezygnować, bo miejsce wprawdzie bardzo atrakcyjne, ale ceny okazały się za wysokie, w stosunku do tego, co już miałem zarezerwowane w hotelu obok. Jak tylko uświadomiłem pani za ile mam wynajęty pokój u jej konkurencji za płotem, natychmiast zmieniła cennik na bardziej dla nas korzystny. A po przedstawieniu jej ile dni chcemy tu spędzić w trójkę, dobiliśmy wreszcie targu. Jak się potem okazało, miała wolne wszystkie pokoje w bungalowach, a my byliśmy jej jedynymi potencjalnymi gośćmi. Mieliśmy więc dwuosobowe pokoje w parterowych bungalowach położonych w pięknym tropikalnym ogrodzie i tuż nad samym Południowochińskim Morzem. Pokoje są klimatyzowane z wiatrakiem przy suficie, telewizor z programami w większości po wietnamsku, łazienka z prysznicem i ciepłą wodą, na półce pod lustrem jest nawet jednorazowa szczoteczka do zębów i pasta, a w szafie klapki. Mój pokój jest bardzo przytulny. Został zaaranżowany w kolonialnym stylu, warz z ładnymi firankami w oknach. To, co najważniejsze dla mnie to, że jest czysto i schludnie, nie widać śladów miejscowych zwierzątek - co często się zdarza w tym klimacie. Po wyjściu z pokoju na taras skierowałem się palmową alejką w prawo. Po przejściu dwudziestu metrów, natrafiałem na ogrodzenie hotelu i betonowe nadbrzeże. Po drodze minąłem drewniane leżaki i palmowe daszki, mające chronić plażowiczów od słońca. Idąc starałem się nie dotykać stopami mocno rozgrzanego piachu, lecz celowałem w betonowe chodnikowe płyty, ułożone co kilkadziesiąt centymetrów na ziemi. Strome schody, których ostatnie stopnie pokryte były morskim mchem, prowadziły wprost do ciepłej turkusowej morskiej wody. Po chwili dołączyła do mnie Agnieszka i na ten „pocztówkowy widok” aż pisnęła z zachwytu. Zaraz potem za plecami Agi zjawił się Piotr i wyraził swoje uznanie cichym mruknięciem. Jest obecnie szczyt przypływu morza. Fale wody podchodzą aż pod trzeci stopień rozbijając się z łoskotem. No, ale widoki widokami, a zjeść coś trzeba. Po całej nocy spędzonej w autobusie i na suchym prowiancie, żołądek dopomina się czegoś ciepłego i pożywnego. Po drugiej stronie ulicy - a na przeciwko naszego hotelu, znajdujemy knajpkę prowadzoną przez Niemca i zamawiamy... kebaba. Tak, tak! Wiem, że to pewnie śmieszne w Wietnamie sięgać po tureckiego kebaba, ale byliśmy na tyle głodni, że chcieliśmy, po pierwsze - coś szybko zjeść, a po drugie szkoda było nam czasu na szukanie lokalu. W naszym przypadku, kiedy ma się ograniczony czas pobytu, to każda chwila staje się cenna. Postawiliśmy więc na szybki i solidny posiłek, aby nabrać sił na popołudnie. Za moją namową wynajmujemy motocykle i jedziemy zobaczyć Czerwone Wydmy, oraz poczekać tam na zachód słońca, który podobno jest bardzo efektowny w tym miejscu. Przewodniki nie kłamały. Faktycznie jest tu bardzo ładnie, już z daleka widać czerwone piaski potężnych wydm. Na parkingu, gdzie zostawiamy skutery, dopadają nas dzieci w różnym wieku, oferujące do zjazdu po wydmach plastikowe plansze. Co mnie od razu bardzo zaskakuje, to że dzieciaki rozmawiają w wielu językach świata. Niektóre z tych dzieci mają dopiero siedem lat, najstarsza zaś dziewczynka na lat czternaście. Poza angielskim, słyszę jak dzieci mówią po francusku, niemiecku, rosyjsku, włosku i hiszpańsku. Jak się później okazało w trakcie rozmowy z najstarszą w tej grupie dziewczynką, oferując za pieniądze plansze do jazdy - zarabiają w ten sposób, jednocześnie zaniedbując niestety obowiązki szkolne. Dziennie dzieciaki potrafią zarobić kilkanaście dolarów, co w skali miesiąca daje sporą sumę pieniędzy, która czasem przewyższa zarobki ich rodziców. Zastanawiamy się razem z Agą i Piotrem, czy moralne jest dawanie pieniędzy tym dzieciom i pozwalanie na zarobek kosztem nauki w szkole? Z drugiej zaś strony pieniądze zarabiane przez dzieciaki, pozwalają na lepsze życie ich wielodzietnym rodzinom. Trudny orzech do zgryzienia! Decydujemy się jednak na chwilę rozrywki i decydujemy zjechać na plastiku z wydmy. Wszyscy znamy smak zabawy ze śniegiem i jazdy na sankach z górki. Jednak zjazd na pupie po pisakowej wydmie, na plastikowej desce, to jest coś, czego żadne z nas jeszcze nie próbowało. Na zmianę z Piotrem dosiadamy plastiku i kilkakrotnie jeździmy w pół. Za każdym razem po zjeździe wytrzepujemy ze spodenek kilogramy piachu, który wciska się w każdą szczelinę... Agnieszka tylko patrzy na nas z politowaniem. My jednak mamy świetną zabawę i przez chwilę czujemy się jak dzieci. Czas szybko mija i zauważamy, że słońce zaczyna zachodzić. Rozstajemy się z dziewczynką uiszczając stosowną opłatę za ślizganie się na jej plastikowej desce i przechodzimy na najdalszą z wydm, z której rozciąga się wspaniała panorama na okolicę. Ku naszemu zdumieniu jeszcze przed chwilą pięknie świecące słońce, zaczynają zasłaniać szaro-sine chmury. Zrywa się też silny i chłodny wiatr. Nici z naszego romantycznego zachodu słońca. Musimy się salwować ucieczką przed nagle spadającym deszczem i zimnym wiatrem. Chronimy się w przydrożnej knajpce, jednocześnie korzystając z okazji na spróbowanie tutejszej kuchni. Po jakimś czasie, pogoda na tyle się uspokaja, że możemy bezpiecznie wyjechać w drogę powrotną do hotelu. Jest już bardzo ciemno i ślisko, dodatkowo piach naniesiony przez wiatr na ulice utrudnia bezpieczną jazdę. Nie znamy terenu, więc bardzo uważnie wracamy. Okolica po zmroku wygląda inaczej, jednak dzięki charakterystycznym punktom odnajdujemy powrotną drogę. Pamiętam z poprzedniego pobytu w Wietnamie, że w okolicach jest świątynia wyznania Cao Dai (Kaodaizm). Nazwa religii pochodzi od imienia własnego Boga, a wyrażanego w „boskim oku”. Jest to religia mało znana w świecie. Kaodaizm łączy elementy buddyzmu, chrześcijaństwa, konfucjanizmu, taoizmu, świeckiej filozofii, a w mniejszym stopniu również islamu i judaizmu. Wyznawcy uważają kaodaizm za zwieńczenie tradycji zachodnich religii monoteistycznych (judaizm, chrześcijaństwo, islam), twierdząc, że: "judaizm był pąkiem, chrześcijaństwo - kwiatem, zaś kaodaizm jest owocem". W okresie swego największego rozkwitu w latach sześćdziesiątych, kaodaiści konkurowali z katolikami o władzę w Południowym Wietnamie. Obecnie religia ta, ma około dwa i pół miliona wyznawców, głównie w Wietnamie, ale również wśród Wietnamczyków na emigracji głównie w USA, Francji i Kambodży. Gdy byłem tu ostatnio, świątynia akurat była zamknięta, a bardzo chciałem tu wejść i religię tę bliżej poznać. Teraz wreszcie nadarzyła się okazja, aby to nadrobić. Podjeżdżamy pod bramę, na szczęście jest otwarta. Naszą uwagę od razu przykuwa oświetlony elektrycznym jupiterem napis na bramie wejściowej i charakterystyczne znaki, które nam Polakom, oraz generalnie w Europie, nie kojarzą się zbyt dobrze. Te znaki to swastyki. Swastyka została wykorzystana przez Hitlera i nazistów w haniebny sposób, jednak sama swastyka jest pozytywnym symbolem, oznacza między innymi szczęście i pomyślność. Swastykę malują na swoich domach np. hindusi. Tutaj w Wietnamie, swastyka ma też znaczenie pozytywne, ma kojarzyć się z dobrobytem, wysokimi plonami, no i właśnie ze szczęściem, oraz pomyślnością. Idąc od bramy ku świątyni mijamy podświetloną jasnym światłem kamienną rzeźbę, przypominającą swoim wyglądem Matkę Boską. Rzecz oczywista, że to nie jest ona, ale mamy takie skojarzenie. Po drodze widzimy mniszki ubrane w szare szaty i przemykające pomiędzy pobliskimi budynkami. Przed wejściem do świątyni jest wąski taras, wchodzimy na niego pokonując w górę kilka drewnianych stopni. Tuż przed lekko uchylonymi drzwiami stoi kilka par sandałów i butów. Oznacza to, że my też musimy zdjąć obuwie przed wejściem do środka. Ostrożnie przekraczam próg świątyni. Wysoko podnoszę nogi, aby się nie potknąć o masywną belkę leżącą u wejścia, tuż pod moimi stopami. Przed chwilą miałem wątpliwości, czy mój kolorowy podkoszulek i spodenki do kolan, to właściwy ubiór na taką wizytę w świątyni. Bywając gościnnie w miejscach o charakterze religijnym, zawsze szanuję lokalne zwyczaje, a tym bardziej religię. Moje obawy co do stroju w jakim tu przyszedłem, zostały jednak szybko rozwiane przez jedną z mniszek. Widząc mnie przy wejściu, ładnie się uśmiechnęła odsłaniając braki w uzębieniu, jednocześnie gestem reki i skinieniem głowy zachęciła do dalszego wejścia. Jasno jarzeniowe światło rozjaśnia duże pomieszczenie w świątyni. Rozglądam się dookoła, próbuję szybko wzrokiem objąć całość i odnaleźć się w nowym miejscu, oraz nowej sytuacji. Dość duże pomieszczenie nie przypomina mi żadnej ze świątyń, jakie do tej pory miałem okazję widzieć. Podłoga wyłożona jest dużymi lśniącymi w świetle płytkami, w kolorze zbliżonym do różowego. Ściany po lewej i prawej stronie, od podłogi do wysokości mojego biodra, pokryte są zwykłą beżową glazurą. Powyżej płytek już tylko biała farba. W najwyższym punkcie ściany, prawie przy suficie, rozmieszczone są długie otwory wentylacyjne. W środku świątyni jest dość duszno, wilgoć wisi w powietrzu i miesza się z zapachem tlących kadzidełek. Ruch powietrza wymuszany jest przez sufitowe i ścienne wentylatory, oraz stacjonarne wentylatory, rozmieszczone na terenie całej świątyni. Alabastrowe kolumny stoją co kilka metrów, wydaje się, że podpierają sklepienie. Przyjrzałem się im bliżej i faktycznie część jest elementem konstrukcji, a część elementem wewnętrznej dekoracji. Kilka z tych kolumn oplecionych jest płaskorzeźbami w kształcie chińskich smoków i pomalowanych na złoty kolor. Inne kolumny pokryte są chińskimi znakami - pismem. Frontowa ściana, to najprawdopodobniej centralny punkt tej świątyni. Stanowi ona tło dla wielu ołtarzy rozmieszczonych wzdłuż pomieszczenia, jest to też centralne miejsce do modłów. Inaczej niż boczne ściany, ta posiada namalowany krajobraz z górami, drzewami, lianami, jeziorem, a nawet chmurami zawieszonymi pomiędzy wzgórzami. Szanując to miejsce muszę jednak przyznać, że całość dość kiczowato wygląda. Wśród wielu posągów na ołtarzach, rozpoznaję posąg przedstawiający Buddę i Sziwę. Widzę też nie znane mi figurki przedstawiające różne postacie: chińskich wojowników, mandarynów i kobiety, wszyscy odziani w piękne kolorowe szaty. Przed ołtarzykami stoją gęsto rozstawione modlitewniki, na każdym z nich leżą dwie książki. Są niskie, a to dlatego, że modlący się klęczą opierając pośladki na własnych piętach. W powietrzu poza zapachem tlących się kadzidełek, roznosi się odgłos rytmicznie uderzanego dzwonu i wypowiadanej mantry. Staramy się poruszać bezszelestnie, aby nie zakłócić specyficznej atmosfery, która tu panuje. Powoli idę tyłem, robiąc zdjęcia krzątającemu się tu kilkuletniemu chłopcu. Przygotowuje on miejsca do ceremonii modlitewnej, która wkrótce ma się tu rozpocząć. Wymachuje małą miotłą na lewo i prawo obserwując nas uważnie i z zaciekawieniem. Nagle za moimi plecami rozlega się huk. W pewnym momencie, tę świątynną ciszę, przerywa przerażający odgłos upadającego z impetem na podłogę modlitewnika. Potworne echo roznosi się po wszystkich zakamarkach tego świętego miejsca. W tym samym momencie oczy przebywających tu ludzi, nagle kierują się w moją stronę - widzę straszną dezaprobatę w ich spojrzeniach. Ale o co chodzi?- pytam wzrokiem. Moment później spoglądam za siebie, a jednocześnie pod moje nogi i wszystko staje się jasne... To ja, cofając się przewróciłem jeden z modlitewników - to moja wina. Zalewa mnie wstyd i zażenowanie. Niby nic, a jednak... Zanim zareagowałem sytuację uratował chłopiec, który tu sprząta. Szybko podbiega i likwiduje bałagan, którego jestem sprawcą. Sytuacja opanowana, wszystko wraca do normy. Teraz już bardzo ostrożnie przechodzę do kolejnego pomieszczenia - jest znacznie mniejsze. Znajduję kolejny ołtarzyk, ale znacznie różni się od poprzednich. Nie ma tu żadnych bóstw, ani posążków, znajduję natomiast zdjęcia przedstawiające ludzi w różnym wieku. Po chwili zdaję sobie sprawę, że to są zdjęcia zmarłych. Wychodzę szybciej niż wszedłem. Wracam do moich przyjaciół. Pod jedną ze ścian odnajduję Piotra, a zaraz potem Agnieszkę, którą za rękę trzyma ta sama mniszka, która mnie zachęciła do wejścia tutaj. Agnieszka pozwala się poprowadzić mniszce dalej, do kolejnych ołtarzy. Starsza pani na migi udziela jej instrukcji jak należy się zachować przed ołtarzem, jak złożyć ręce i w jakiej pozycji się pokłonić. Obie panie "zaliczają" w ten sposób trzy ołtarze. Najpierw widzę zadowolenie w oczach Agnieszki i ciekawość całej sytuacji, potem jednak, przy kolejnych stanowiskach, zaczyna ją to nagle drażnić. Widzę, że ma dość. W końcu stanowczo odmawia dalszych wspólnych modłów i ukłonem daje wyraźnie mniszce do zrozumienia, że to koniec, że już jej dziękuje. Chwilę później wychodzimy ze świątyni pamiętając o zabraniu naszego obuwia. Agnieszka jest trochę przestraszona, a my z Piotrem rozbawieni tym, co widzieliśmy przed chwilą. Wracając do hotelu robimy zakupy: owoce, oraz na spróbowanie lokalne wietnamskie wino. Na dworze jest ciepło i przyjemnie. Zamiast siedzieć w bungalowach wychodzimy na hotelową plażę i tam rozkoszujemy się tropikalnymi owocami i nawet smacznym winem. Nawałnica, która przetoczyła się nad miasteczkiem, zabrała ze sobą wszystkie chmury, mamy więc teraz nad głowami piękne gwieździste niebo i pełnię księżyca. Deszcz, jaki nas dzisiaj zaskoczył na wydmach, to zapowiedź zbliżającej się pory deszczowej, która zaczyna się tutaj w połowie maja i trwa do września. Przez dzisiejszą wieczorną ulewę, temperatura otoczenia spadła do przyjemnych dwudziestu sześciu stopni i można teraz rozkoszować się urokiem hotelowego ogrodu, oraz nocnym widokiem na zatokę. Nadal w całym hotelu jesteśmy sami, dookoła jest niesamowicie cicho. Wychodzę na betonową skarpę tuż nad brzegiem morza, a która oznacza jednocześnie koniec terenu hotelu. Na horyzoncie widać światła kutrów poławiających kalmary, a na prawo i lewo migoczą niczym świetliki, iluminacje innych hoteli położonych tuż nad wodami zatoki. Jest tak widno, że nie trzeba sztucznego światła. W wyniku działania siły przyciągającej księżyca, morze cofnęło się o dobre pięćdziesiąt metrów, odsłaniając plażę i tworząc małe jeziorka w piachu. A to wszytko dzięki dzisiejszej pełni.
WIOSKA RYBACKA I CZERWONY KANION
Budzik nastawiony na piątą trzydzieści rano, budzi mnie punktualnie – mam ochotę go zabić. Co jest powodem tak wczesnej pobudki? W Mui Ne codziennie rano odbywa się targ rybny. Rybacy wracający z nocnych połowów, sprzedają swoje plony na plaży, tuż obok portu. Wielu kupców z okolicy przybywa tu, aby kupić świeże ryby wprost z łodzi.
Szybka toaleta w łazience i już wszyscy jesteśmy gotowi do drogi. Ubrani w kaski, zaopatrzeni w wodę i plecaki wskakujemy na skutery. Zadzieram głowę do góry i widzę na niebie szare chmury, znowu zanosi się na deszcz. Szkoda czasu, ruszamy. Po drodze jeszcze tylko zatankowanie benzyny i jedziemy do portu. Po drodze mijamy gaje kokosowe, dzieci idące do szkoły i Wietnamczyków podążających do pracy. Nie widać żadnych turystów - ci jeszcze smacznie śpią. Tym się właśnie różni turysta od podróżnika. Podróżnik musi wstać wcześnie rano i sam sobie zorganizować zwiedzanie, atrakcje, zadbać o transport i zaplanować cały czas pobytu. Turysta natomiast, ma to wszystko podane jak na tacy. Dlatego musimy wstać rano, by zdążyć na poranny rybi targ. Taka atrakcja nie będzie czekać nawet na turystów z najdroższych wycieczek. Deszcz zaczyna padać akurat w momencie gdy dojeżdżamy na miejsce. Na nasze szczęście rybacy jeszcze nie dopłynęli do plaży, ale już ich widać na horyzoncie. Korzystamy więc z okazji i idziemy na śniadanie do knajpki po drugiej stronie ulicy. Mamy stąd widok na plażę i port, możemy tak śledzić moment przybycia rybaków. Tuż przy naszym stoliku, ale za niskim ogrodzeniem kobieta rozkłada stragan z kanapkami. Zamawiamy z Piotrem po dwie duże bułki - bagietki z kurczakiem w środku i warzywami. Bagietka w Wietnamie jest jedną ze spuścizn, jakie zostawili po sobie okupujący niegdyś ten kraj Francuzi. Pochłaniamy chrupiące bułki popijając je mocną kawą, Agnieszka zostaje przy samej kawie. Ledwo skończyliśmy, a kelner już podaje zieloną herbatę w małych szklankach. Herbata podawana jest tutaj zwyczajowo i nie jest doliczana do rachunku. Bardzo mi się ten zwyczaj podoba! Śniadanie kosztuje nas dosłownie kilka złotych, bo kawa z dwiema bułkami wychodzi pięć złotych na osobę. Musimy teraz szybko kończyć nasz posiłek, bo widzimy dopływające do plaży łodzie, które są wypełnione nocnym połowem. Na nasze szczęście przestało też padać. Elektronika - czyli nasze aparaty, bardzo nie lubią wody. Poza typowymi rybackimi łodziami, przypływają też wietnamskie tradycyjne łódki rybackie. Kształtem przypominają one łupinę orzecha, mieści się w niej jedna, góra dwie osoby, plus wiosła. Ciąg kilku takich łódeczek właśnie dopływa do brzegu. Na plaży zaczyna wrzeć. Rybacy znoszą na piach kosze z połowem, do nich zbiegają się handlarze z pieniędzmi, głośno coś wykrzykując i wymachując garściami banknotów. Robi się niesamowity szum, jazgot i bałagan. Na naszych oczach jedna z handlarek wyrywa wielką rybę prosto z rąk innej kobiety, głośno na nią krzycząc. Tuż obok inna kobieta w tradycyjnym słomianym kapeluszu, przypominającym w kształcie egipską piramidę, przerzuca ryby z kosza do kosza - to chyba jej zakup. Obok kobiety patroszą małe rybki, zwykłymi nożycami odcinając głowę od reszty korpusu. Idę dalej i zwracam uwagę na kobietę, która czyści muszle ze ślimakami w środku. Dalej widzę płukane kałamarnice w miskach z morską wodą. Fioletowa woda wylewa się wprost na piach, białe mięso wrzucane jest do plastikowego kufra z lodem. Kufer po chwili ląduje na tylnym siedzeniu motocykla, mocno przymocowany linkami odjeżdża, najprawdopodobniej do którejś z pobliskich restauracji z owocami morza. Dookoła nas gwar i szum, sporo ludzi bierze udział w tym codziennym, a dla nas niecodziennym zdarzeniu. Spędzamy tu dobre dwie godziny robiąc mnóstwo zdjęć. Warto jednak było wcześnie wstać, przyjechać tu i wziąć udział w tym szczególnym "spektaklu". Wracamy do skuterów zadowoleni z naszego fotograficznego połowu i z tego, co zobaczyliśmy. Jedziemy teraz w kierunku Czerwonego Kanionu, po drodze zatrzymując się przy fabryce lodu. Codziennie rano produkuje się tutaj kilka ton lodu w postaci bloków lodowych, z których każdy waży kilkadziesiąt kilogramów. Całe bloki, lub zrobiona z nich kaszka lodowa, służy potem za chłodziwo na np. straganach na targu, w restauracjach i sklepach. Niby nic szczególnego, ale fajnie jest zajrzeć w takie miejsce i zobaczyć znowu coś innego, coś osobliwego. Zanim odjechaliśmy, zobaczyliśmy jak jeden z klientów podjechał na skuterze, sprawnie załadował wielki blok lodu na siedzenie za nim, po czym odjechał. Krople wody z topniejącego z tyłu lodu znaczyły jego ścieżkę jazdy. Wzrokiem odprowadzamy oddalający się motocykl. Było w tym coś niezwykłego. Po porannym delikatnym chłodzie - jak na wietnamskie warunki, zrobiło się teraz znacznie cieplej. Słońce wyjrzało zza chmur i przygrzewa nas coraz bardziej. Czarne siedzenie skutera zrobiło się gorące od słońca i parzy mnie teraz w pupę. Musimy troszkę przyśpieszyć, aby nie spotkać się z duchotą i upałem, jaki możemy wkrótce zastać w kanionie. Zakładam kask z daszkiem. Okulary jakie mam teraz na nosie mają duże znaczenie, bo z jednej strony chronią mi oczy od słońca, a z drugiej ułatwiają szybką jazdę na skuterze. Przejechaliśmy kolejnych kilka dobrych kilometrów. Ponownie parkujemy skutery. Stajemy w takim miejscu, aby uniknąć naciągnięcia nas na "parking", ale też nie za daleko od wejścia do kanionu. Nie lubię być naciąganym na każdym kroku na kilka dongów, i to tylko dlatego, że nie jestem Wietnamczykiem. Agnieszka z Piotrem doceniają mój spryt i doświadczenie w podróżowaniu, oraz znajomość lokalnych zwyczajów. Dzięki temu uniknęli wielu przypadków przepłacania, lub po prostu naciągania przez chciwych handlarzy. Cieszę się, że mogę im pomóc. Podążamy pieszo w kierunku kanionu. Idziemy strumieniem. Brodzimy boso w czerwono - pomarańczowej wodzie, która sięga nam miejscami lekko powyżej kostek. Obuwie zostawiliśmy już wcześniej przy motocyklach - nie będzie nam tu potrzebne. Agnieszka znowu lekko sceptycznie patrzy na mnie. Widzę, że trochę ma wątpliwości co do chodzenia na bosaka, po nieznanym jej terenie. Wiem jednak, że naszym stopom nic tutaj nie grozi. Już wcześniej widziałem kobietę z noszakiem na ramieniu pewnie podążającą nurtem strumienia i stawiającą stopy w wodzie. Jedyne co nam tu grozi, to wzajemne pochlapanie wodą, ewentualnie poślizgnięcie się na śliskich, miejscami wystających z wody kamieniach. Jednak przy odrobinie ostrożności, nic złego nam nie grozi. Idę więc na pewniaka jako pierwszy. Po kilkudziesięciu metrach, zarówno Aga jak i Piotr zapominają, że nie mają nic na stopach i pewnie idą przed siebie po wodzie. Kierujemy się w górę strumienia. Przez kilkadziesiąt metrów idziemy wśród trzcin, które nagle się kończą i strumień dalej przechodzi przez teren przypominający łąkę. Dalej wchodzimy między białe skały, wygląda to jak wejście do innego miejsca. I nie jest inaczej. Mamy teraz przed sobą wąwóz, którego dnem płynie woda. Ściany wąwozu to piach w kolorze czerwonym i pomarańczowym. Już teraz wiadomo od czego pochodzi kolor strumienia, którym idziemy. Wspinamy się po stromych piaszczystych ścianach, aby wejść wyżej i zobaczyć panoramę. Chcemy też zrobić ciekawe fotki. Piach zaczyna się nagrzewać, od coraz intensywniej świecącego słońca. Zbiegamy więc z góry i rozgrzane stopy chłodzimy w strumieniu, którego barwa zaczyna się zmieniać z ciemno ceglastej w białą Powodem tych zmian kolorów jest biały wapień wymywany przez zasilające strumień małe źródełka i mieszający się z czerwoną wodą płynąca z góry. Mam porównanie z poprzedniej wizyty tutaj i zauważam, ze erozja bardzo się posunęła w porównaniu z poprzednim rokiem. Niektórych bardzo charakterystycznych miejsc i skał już nie ma, bo zostały zniszczone przez działanie wody i wiatru. Trochę szkoda, ale daje mi to też do myślenia, o niestałości tego miejsca i ciągłych zmianach jakie tu zachodzą. Wchodzimy w niektóre zakamarki wąwozu, szczególnie tam, gdzie są źródełka, skąd wypływają strumyki kolorowej od osadów wody. Tam wchodzimy ostrożnie. Teren jest grząski, miejscami błoto sięga mi do kolan. Czuje się jednak bezpiecznie bo pod stopami wyczuwam dość twardy i stabilny grunt. Część ścian jest tak nasiąknięta wodą, że piach i błoto samoczynnie się osuwają. Mamy wrażenie, że dzięki temu wąwóz "żyje". Niektóre miejsca omijamy z daleka, wydają się potencjalnie niebezpieczne i grożą nagłym osunięciem się większej ilości piachu ze ściany. Wracamy do głównego nurtu strumienia i dalej idziemy w górę. Po około pięciuset metrach dochodzimy do końca wąwozu, a dokładnie i poprawnie, to właśnie w tym miejscu wąwóz się zaczyna. Stoimy teraz na dnie wąwozu. Przed nami kamienna ściana, z góry spada nieduży wodospad, a wody jego tworzą w dole strumień, którym właśnie tu przyszliśmy. Dalej nie da się iść, to już koniec trasy. Piotr jeszcze tylko "zdobywa" wodospad, wspinając się częściowo na jego skały, które tworzą ściany. Potem jeszcze tylko pamiątkowe fotki i wracamy. Nasze oczy cieszy to, co tu zobaczyliśmy, uszy też odpoczywają od miejskiego hałasu jaki czasem nam towarzyszy. Czerwony Wąwóz to piękne miejsce, warto go zobaczyć, oraz przejść się czerwonym strumieniem. Zaskoczyło nas też to, że pomimo iż przewodniki o nim piszą, to jest tu bardzo mało zwiedzających. Byliśmy tu około trzech godzin pokonując pieszo półtora kilometra i spotkaliśmy tylko trzyosobową rodzinę z Chin. Jak na Wietnam to dość niespotykana sytuacja, bo jest tu mnóstwo ludzi i wielu odwiedzających. Dlatego tak polubiłem Mui Ne, bo jest to dość spokojne miejsce i bardzo urokliwe. W samym miasteczku natomiast najczęściej spotykanymi turystami są Rosjanie. Czasem w różnych miejscach, Wietnamczycy słysząc nasz język polski biorą nas właśnie za Rosjan. Dla Wietnamczyków, oba języki brzmią tak samo. Zapewne tak samo dla większości z nas - Polaków, identycznie brzmią chiński i wietnamski, a to przecież dwa zupełnie inne języki. W kanionie zrobiło się już tak gorąco i duszno, że z przyjemnością opuszczamy go, uciekając jednocześnie przed szczytem południowego upału. Jedziemy oddać motocykle, czas ich wypożyczenia wkrótce się skończy. Popołudnie i wieczór spędzamy na pieszym zwiedzaniu okolicy, opalaniu się i kąpieli w ciepłym morzu. Decydujemy się również na pozostanie w Mui Ne, na jeszcze jeden dzień i noc. Należy się nam solidny odpoczynek i czas na opalanie... Cały kolejny dzień leniuchujemy na plaży pod palmami, spacerujemy wzdłuż plaży zaglądając do okolicznych knajpek, rozkoszujemy się tropikalnym słońcem, turkusowym morzem i owocowymi drinkami w przy plażowych barach. Jest cicho, spokojnie, aż nie chce się wierzyć, że może być tak super. Spacerując wygłupiamy się uwieczniając wszystko na zdjęciach. W pewnym momencie Piotr zauważa stojącą na piachu łódkę w kształcie łupinki, wskakuje do niej i chwyta za wiosło przyjmując odpowiednią pozę. Na głowie ma wietnamski słomkowy kapeluszu, robi do tego śmiesznie poważną minę - teraz jest kapitanem! Wszyscy pokładamy się ze śmiechu. Agnieszka i Piotr są tak zachwyceni, że żartują sobie, że zostaną tu i poproszą o azyl...
Nadeszła nieunikniona chwila odjazdu. Trochę nam przykro, że musimy opuścić Mui Ne i ten wspaniały zakątek Wietnamu. Podjeżdża nasz autobus. Wskakuję jako pierwszy, aby zarezerwować miejsca dla nas. Agnieszka podąża tuż za mną, a Piotr na zewnątrz upycha nasze plecaki w luku bagażowym autobusu. To nasz ostatni odcinek trasy do pokonania. Przed nami już tylko Sajgon.